Skocz do zawartości
  • Newsy

  • dr Mateusz Palczewski
    Nie potrafię zrozumieć notorycznego umieszczania zdjęć swoich dzieci w portalach społecznościowych. Na co dzień spędzam z dziećmi bardzo dużo czasu i lubię je, żeby nie powiedzieć uwielbiam. Po ludzku jednak bardzo zastanawia mnie przelewanie tak dużej i ważnej części swojego życia do sieci zamiast po prostu je przeżywać. Chciałbym pobudzić do dyskusji, a poniżej przedstawić kilka materiałów do lektury. Nie oceniam, dociekam.
    Mam niemal wrażenie, że część mam - bo z moich obserwacji, to one głównie są autorkami - umieszczają na facebooku każde kolejne zdarzenie z życia dziecka. Śpi, obudziło się, nie jednak śpi, siada, wspina się na szczebelki, jest karmione piersią, trzyma chlebek, ma kaszel, ma katar, ma znów kaszel, oj... ciągle jesteśmy chorzy, o.. już zdrowi, idziemy na spacer z nowymi rękawiczkami, nie jednak ma katar, zostajemy w domu i tak w kółko. To są rzeczy, których się doświadcza i w zależności od zdarzenia mniej lub bardziej się je przeżywa, ale czy na pewno trzeba na facebooku?
    Czy jeśli tak nas ucieszyło, że dziecko postawiło pierwsze kroki to nie lepiej przypatrzeć się temu, dobrze zapamiętać i cieszyć się chwilą zamiast szukać telefonu i "postować na wallu"? Tu także takie moje ogólne spostrzeżenie - idziemy na koncert, na jakąś galę, wydarzenie i wszyscy wyciągają aparaty żeby narobić masę zdjęć. A czy to nie chodzi o to by ten moment w pełni przeżyć a nie od razu się nim dzielić? Jadę na wakacje, staje w pięknym miejscu, obserwuje je, chcę się nacieszyć ale od razu słyszę "stańcie o tu razem koło siebie to Wam zdjęcie zrobię", "jeszcze jedno, tylko Ty kucnij". Wg mnie tu chodzi o jakiś rozsądek, umiejętność wypośrodkowania na ile chcemy moment przeżywać, a na ile potrzebujemy go uwieczniać (tylko czy my uwieczniamy moment w takim wypadku czy tylko scenerię i wzajemne ustawienie?) i dzielić się nim.
    Czy wklejanie zdjęć dzieci na facebooka może być groźne? W sieci krąży wiele artykułów traktujących na ten temat i kwestię jaką się bardzo często podnosi to bezpieczeństwo danych osobowych i wola naszych dzieci [1][2][3]. Czy ja chciałbym aby moi znajomi z pracy zobaczyli na profilu mojej mamy zdjęcie (i komentarze) jak w pieluszce stawiam pierwsze kroki? Nie miałbym z tym raczej problemu, ale już przeżywanie (w tym fotograficzne) trudów odstawiania mnie od piersi byłoby pewnie trochę krępujące. Inną jednak, dużo poważniejszą kwestią jest to jak nasze dane w przyszlości mogą zostać użyte. Jak potoczy się rozwój social mediów i jakie dane będą udostępniane szerokiemu ogółowi w przyszłości? Czy zdarzało Wam się przeglądać czyjś profil przed pierwszym spotkaniem aby wiedzieć kogo można się spodziewać i jak się przygotować? Czy podobnie może zachować się Wasz potencjalny pracodawca lub kredytodawca?[4] Jakkolwiek to może momentami abstrakcja, ale skąd mamy mieć pewność, w którą stronę "pójdzie świat"? Po co prowokować? Proszę zobaczcie, jak nieszczęśliwie już, pewne zachowania potrafiły sprowokować [5 - Ranker.com]
    W jakim celu umieszczamy zdjęcia dzieci na facebooku? [6] Czy umieszczając je zaspokajamy jakieś swoje potrzeby? Czy do takich zachowań predysponowane są osoby o pewnych osobowościach?
    Zapraszam do dyskusji i przemyśleń!
    lek. Mateusz Palczewski, specjalizant chirurgii dziecięcej

    Kot
    Jestem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie!
    Niedawno miałem swój ostatni w życiu (miejmy nadzieję) dyżur w Nocnej i Świątecznej Opiece Zdrowotnej. To bardzo cenne doświadczenie z zakresu medycyny kaszelkowo-katarkowej oraz drobnej pediatrii - uważam, że każdy lekarz powinien nauczyć się diagnozować podstawowe jednostki chorobowe takie jak zakażenia gardła, zatok czy uszu.
    Te kilka lat spędzonych w NPL to doświadczenie totalnie rujnujące psychikę młodego anestezjologa, który widzi ewidentny rozdźwięk pomiędzy kalibrem problemów pacjentów zgłaszających się z przeziębieniem "Doktorze mam 37,8 i kaszlę! Umieram!" a pacjentów leżących i faktycznie umierających na intensywnej terapii. Pomimo wszelkich starań nie udało mi się wykrzesać z siebie nawet najmniejszej ilości zrozumienia i współczucia dla "ciężko chorych" bywalców NPL. Może dlatego, że prawdziwy dramat to dla mnie los matki trójki dzieci, u której po krwotoku z pękniętego tętniaka trzeba stwierdzić śmierć mózgu?
    Mimo krótkiego stażu w medycynie udało mi się rozwinąć dziwną umiejętność przeczuwania jak ma wyglądać najbliższy dyżur. Jest to coś na podobieństwo bólu krzyża, który męczy wilka morskiego przed załamaniem pogody. Trudno jest mi zdefiniować jak wygląda to przeczucie. Po prostu jadąc na niektóre dyżury wiem, że z góry będę miał przerąbane.
    Tak było przed moim ostatnim dyżurem w NPL. Nie myliłem się.
    Poszedłem tam z nastawieniem, że cokolwiek się nie zdarzy to już właściwie mnie nie dotyczy. W końcu przyniosłem wymówienie i już więcej nie będzie żadnych tłumaczeń, odpowiadania na idiotyczne skargi, tłumaczenia przeróżnym dziwnym ludziom rzeczy oczywistych. Mogę w końcu na luzie odwalić całą robotę i iść do domu zatrzaskując za sobą drzwi z hukiem.
    Przywitał mnie tłum na korytarzu. Rzecz rzadko spotykana w tym małym NPLu. Pierwszych dwudziestu pacjentów udało mi się przyjąć bez żadnych zawirowań. 90% rozpoznań to J00 i J06 (wtajemniczeni wiedzą o co chodzi. Potem były schody.
    O 21:00 telefon od spanikowanej mamusi: ma dwie córki 12 i 7 lat. Jedna leczona amoksycyliną z kwasem klawulanowym na zapalenie gardła a druga cefuroksymem na zapalenie oskrzeli. Dwunastolatka zjadła antybiotyk siedmiolatki. "Co może jej się stać?!" - pyta przerażona matka. "W najgorszym razie biegunka" - odpowiadam. "Biegunkę to już ma od 2 dni" - słyszę w słuchawce. Kryzys zażegnany.
    O 23:30 wielka kumulacja. Przychodzi czteroosobowa rodzina. Wszyscy mają katar, wszyscy od kilku dni. U lekarza rodzinnego nie byli. "Więc jak to było? - pytam głowę rodziny. "Oglądaliście sobie Kevina samego w domu i nagle wpadliście na pomysł, żeby o 23:00 razem przyjść do NPL?". Pan - głowa rodziny się śmieje. Głowa opada mi na biurko. Zazdroszczę dobrego humoru....
    2:00 dzwoni pani. Zgłasza, że jej mama w wieku 88 lat ma gorączkę, ciężko i szybko oddycha i nie można się z nią dogadać. Kilka pytań i upewniam się, że staruszka ma duszność i zaburzenia świadomości. Pani dzwoniła już na pogotowie, ale dyspozytor odmówił wysłania karetki. Każę natychmiast wezwać pogotowie. Za 15 minut dzwoni dyspozytorka i wydziera się do słuchawki. Grzecznie wyjaśniam, że NPL nie jeździ do pacjentów z dusznością i sugeruję sumienne zbieranie wywiadu. To kolejny podobny przypadek - pogotowie w tym rejonie często próbuje "dysponować" lekarza NPL do chorych, żeby sprawdził czy nie trzeba karetki pogotowia. I w 9 na 10 przypadków okazuje się, że pacjent jest chory i wymaga interwencji pogotowia ratunkowego. Tymczasem zegar tyka, a czas do uzyskania fachowej pomocy upływa nieubłaganie.
    3:30 przychodzi pacjentka z mężem. Od 3 dni ma katar, ale stwierdziła, że to będzie najlepsza pora na wizytę u lekarza. Co więcej, pani żąda żebym do jutra ją wyleczył bo ma pogrzeb i musi być w formie. Przecież jest zbyt chora, żeby rano czekać w kolejce po numerek do lekarza rodzinnego! Żąda natychmiastowej pomocy! LUDZIE! LITOŚCI!
    4:15 dzwoni pacjentka - lat 75. Miała już zawał serca, od 2 godzin boli ją w klatce piersiowej i nie może spać. Zalecam niezwłocznie wezwać pogotowie ratunkowe.
    8:00 koniec dyżuru. Zamykam kram.
    Zdarzenia tej nocy sprawiły, że wychodząc rano do domu wyzbyłem się wszelkiej tęsknoty za powrotem.
    Nigdy w życiu Nocnej Prostytucji Lekarskiej!

    Świro-lotek: Kleszcz!
    Świro-lotek: Co za typy!
    Świro-lotek: W mordę dać czy skargę napisać?
    Świro-lotek: Seks-wypadek (dramat w jednym akcie)
    Świro-lotek: Mega Kumulacja!
    Świro-lotek: Piję, więc jestem!
    Świro-lotek: Łapówka czyli jak przekupić doktora
    Świro-lotek: SURSUM CORDA!
    Świro-lotek: "Dobry" tata
    Świro-lotek: "Nagłe pogorszenie"
    Świro-lotek: "NPL lekiem na całe zło świata"

    inkalekarka
    Interna - królowa medycyny… Czy aby na pewno?
    Zaczynając przygodę z interną na studiach najpierw uczymy się badać pacjentów, potem poznajemy „małego” i „dużego” Szczeklika, czyli „biblię internistów”, uczymy się różnych chorób, przechodząc przez różne działy interny czyli różne specjalizacje szczegółowe, na których oglądamy pacjentów z danymi jednostkami chorobowymi . Jedni wolą gastroenterologię, inni kardiologię, a jeszcze inni panicznie boją się profesora ścigającego za zbyt krótkie rękawy fartuchów albo niedopięty fartuch u studentów. Każdy ma jakieś lepsze czy gorsze wspomnienia z 4 i 5 roku studiów, czyli czasu interny.
    A potem przychodzi czas wyboru specjalizacji. W związku z wprowadzeniem systemu modułowego kształcenia większość wybiera od razu specjalizację szczegółową, trochę według mnie zamykając się od razu w danej wąskiej dziedzinie, zapominając o pięknie interny jako całości. Ale wynika też to po części z tego, że większość lekarzy kończąc studia zostaje w dużych ośrodkach akademickich, gdzie prawdziwej interny szukać można ze świeczką - gdzie się nie rozejrzeć tylko wysoko specjalistyczne oddziały, kliniki. Dopiero wyjeżdżając na przysłowiową prowincję mamy według mnie szansę zobaczyć internę w całej okazałości. I co widzimy?
    Cały przekrój pacjentów - m.in. wszystkich tych, których nie chcą specjalistyczne oddziały. Mamy zapalenia płuc, bo na pulmonologii ciągle brakuje miejsc, mamy zdekompensowane niewydolności krążenia, których nie chce kardiologia, mamy diagnostykę stanów podejrzanych o nowotwory i rozsiane nowotwory, którym pomagamy odejść, bo w hospicjum dyrektor zmniejszył liczbę miejsc o połowę, mamy starszych pacjentów, których nie chcą rodzinny albo którzy nie mają rodziny, odleżyny, których nie chce chirurgia, do tego rozchwiane nadciśnienie tętnicze, cukrzyca, diagnostykę bólu brzucha, spadku masy ciała, niedokrwistości, gorączek, zawrotów głowy, omdleń, plus wiele wiele innych… Jednym słowem prawie wszystko, co w medycynie jesteśmy w stanie sobie wyobrazić.
    Ma to swoje plusy i minusy. Zasadniczym plusem jest nauka praktycznie całej interny, nabranie doświadczenia, bo edukacja to nie tylko książki, ale też pacjent, z konkretnymi problemami, dolegliwościami, a do tego starsi koledzy, którzy w każdej chwili służą nam pomocą, kiedy pojawia się jakieś nowe „wyzwanie”. Ale to też przeciążenie pracą, bo jak pisałam wcześniej mało kto wybiera specjalizację z interny na prowincji. Kończy się to prawie ciągłym obłożeniem 90-100% łóżek, przy prawie zawsze niepełnym składzie lekarskim - zawsze ktoś jest na stażu do specjalizacji, na urlopie, zwolnieniu. A przeciążenie pracą to też przeciążenie stresem, bo prowadzenie kilku-kilkunastu pacjentów w ciężkich stanach to poważne obciążenie, szczególnie dla młodego lekarza w tracie specjalizacji. Do tego dochodzą jeszcze ciężkie dyżury, których mamy minimum 5-6 w miesiącu, co daje zwykle około 250 godzin pracy w miesiącu. Nie mówiąc o pracach dodatkowych. 
    Dlaczego jednak ludzie wybierają internę? Według mnie  lekarze wybierający specjalizację dzielą się na dwa podstawowe typy - zabiegowców i teoretyków (czyli interna, neurologia, medycyna rodzinna, psychiatria). Zabiegowcy to typ człowieka z układem nagrody natychmiastowej: wykonuje jakiś zabieg, od razu widzi efekt - nagroda pojawia się natychmiast w postaci dobrze wykonanej pracy. Teoretycy, głównie właśnie interniści, to typ nagrody odroczonej - włączają różne leki, i czekają aż zaczną one działać, efekt nie pojawia się natychmiast (poza oczywiście ciężkimi stanami, ale efekt ten zwykle jest krótkotrwały, więc i tak potrzebne jest nasze długofalowe działanie). Wiąże się to też od razu z naszym największym problemem i powodem frustracji. U zabiegowców większość efektu końcowego zależy od nich samych, w naszych działaniach, szczególnie tych poszpitalnych, wszystko zależy od pracy samego pacjenta, czyli mojego ulubionego określenia „compliance” tłumaczonego jako przestrzeganie zaleceń terapeutycznych.  Możemy oczywiście próbować dotrzeć do pacjenta, wytłumaczyć mu wszystkie plusy i minusy, zagrożenia, skutki jego i naszych działań, możemy edukować, przekonywać, a potem i tak wracają do nas ci sami pacjenci, z tymi samymi problemami co ostatnio.
    Ale jest to też wyzwanie warte podjęcia, próba dotarcia do swoich pacjentów, i radość, kiedy spotyka się ich potem na ulicy czy gdziekolwiek indziej i widzi ich uśmiechy, jako wyraz dobrego samopoczucia. Interna to też taka gałąź medycyny, gdzie w związku z dłuższym przebywaniem pacjentów na oddziale możemy ich lepiej poznać, a przez to móc lepiej im pomóc, bo nie zawsze pierwsza wizyta i pierwszy wywiad przeprowadzony z pacjentem da nam odpowiedź na wszystkie pytania. Interna to też niełatwe zadanie pomocy ludziom w ich ostatnich dniach, godzinach, kiedy już  nic nie da się zrobić, a trzeba po prostu być, zwalczyć ból, czy inne niepokojące pacjenta objawy. I chociaż to trudne chwile, dają pewien rodzaj satysfakcji z pomocy. 
    Na koniec jeszcze spojrzenie na internę z perspektywy zwykłego Kowalskiego:
    - Jaką robisz specjalizację?
    - Internę.
    - Eeee….? Czyli jesteś takim zwykłym lekarzem?
    - Nie, pracuję w szpitalu na Oddziale Chorób Wewnętrznych i zajmuje się większości najcięższymi stanami, no poza zawałami, udarami i operacjami ?  
    - Aha. A kiedy będziesz jakimś specjalistą?
    -……
    Mimo wszystkich minusów, o których wspomniałam, nie zmieniłabym mojej specjalizacji na żadną inną.

    MedFor.me
    Święta, święta i po świętach. Przedświąteczny okres, kończący się rok, pierwszy przepracowany jako lekarz kwartał: ostatnimi czasy miałem mnóstwo okazji do refleksji. Święta się skończyły, elfy wróciły do wioski Mikołaja, więc pomyślałem, że można już wyłożyć kawę na ławę bez posądzenia o bycie jak Grinch.
    By być medykiem w tym kraju, trzeba chyba być masochistą. Istnieje jeszcze opcja traktowania pracy jako oryginalnego hobby, ale wymaga to spełnienia dwóch warunków:
    A ) Trzeba mieć naprawdę spaczony gust
    B ) Inne źródło utrzymania
    Jestem lekarzem, więc w tym wpisie oceniam otaczający świat na podstawie mojej grupy zawodowej, ale obraz jest zbieżny chyba dla każdego medyka bez względu na profesję. Wiele sprzeczności tkwi w postrzeganiu lekarzy przez społeczeństwo, a dzisiaj zajmę się rozliczeniem kilku dość powszechnych mitów w świadomości ogółu.
    Mit 1: Ciepła posadka w budżetówce
    Bardzo często spotykam się z przeświadczeniem, iż lekarze to pracownicy tak zwanej budżetówki, a co za tym idzie nasza praca jest pewna, a nam przysługuje mnóstwo bonusów.
    Tak. Większość szpitali jest prowadzona przez samorządy. Tak. Część pracowników ma pensje ustalone ustawowo. Ale nie mamy zagwarantowanych „trzynastek” ani darmowych leków. Spotkałem się wielokrotnie z opinią, że górnicy mają deputaty węgla, a lekarze darmowe leki - może kiedyś tak było (tego nie wiem), ale teraz tak nie jest. Kwestia paczek/premii świątecznych jest mocno zróżnicowana, bo są szpitale, które takie świadczenia przewidują, ale również wiele, w których nie może być o tym mowy. Szpitale jako podmioty samorządowe (lub prywatne, ale o dość licznej załodze) na ogół muszą prowadzić fundusz socjalny, ale ujemne wyniki finansowe często prowadzą do albo dość specyficznej konstrukcji regulaminu lub nieprawidłowości w jego prowadzeniu. W ramach funduszu można starać się o dofinansowanie tylko wczasów i biletów na imprezy kulturalne, ale dyrektor może udzielić decyzji odmownej bez uzasadnienia, a jego decyzja jest ostateczna [sic!]).
    W tym momencie zajmijmy się wątkiem bezpieczeństwa i stabilności pracy. Wbrew pozorom praca w publicznych podmiotach wcale nie jest gwarantem jej przebiegu lege artis. Nieprawidłowości w zakresie przestrzegania prawa pracy są powszechną zmorą szkoleń specjalizacyjnych.
    Jakiś czas temu dość głośno było o rezydentce z Białegostoku, którą szpital próbował zmusić do pełnienia dyżurów za stawkę 1zł/h. Bezsprzecznie stawka ta jest horrendalnie niska, ale warto również zauważyć, iż zgodnie z kodeksem pracy niedozwolone jest zawieranie dodatkowych umów cywilno-prawnych na ten sam zakres obowiązków. Wiele szpitali potrąca od pensji okres obowiązkowego odpoczynku po dyżurze (prawo wymaga 11 godzin nieprzerwanego wypoczynku) pomimo iż czas ten jest opłacany ze środków budżetowych. Tuż przed świętami jeden ze szpitali na południu Polski zażądał od nowo przyjętych rezydentów podpisania aneksu do umowy, w którym zobowiążą się do pełnienia wolontariatu w postaci świadczenia usług medycznych na rzecz społeczności lokalnej, jeśli zaistnieje taka konieczność. Oczywiście bez jakiegokolwiek zdefiniowania ów stanu konieczności.
    Jako wisienkę na torcie chciałbym zaznaczyć istnienie ogromnej presji ze strony kadry zarządzającej, by lekarzy zatrudniać jako podwykonawców, a zatem jako zewnętrzne firmy. Jak to się ma do pracy w urzędzie czy szkole?
    Mit 2: Kończąc studia zostaje się kardiologiem/neurologiem/chirurgiem…
    Po ukończeniu studiów lekarz jest dopiero w połowie drogi do zdobycia w/w tytułu. Po 6 latach nauki następuje staż podyplomowy (na którym można ordynować leki pacjentom, ale już nie samemu sobie [sic!]), a następnie żmudny okres specjalizacji. Wg danych Naczelnej Izby Lekarskiej średni wiek osiągnięcia tytułu specjalisty to blisko 38 lat!
    Mit 3: Dopiero specjalista leczy, wcześniejszy okres to tylko przyglądanie się
    Według aktualnego porządku prawnego już stażysta jest uprawniony (po konsultacji w niektórych przypadkach) do badania pacjentów, prowadzenia dokumentacji, wydawania zleceń, wystawiania recept i zaświadczeń czy stwierdzania zgonu. Lekarz po stażu, niezależnie od tego czy rozpocznie proces specjalizacji czy nie, jest pełnoprawnym lekarzem, którego zakres działalności ogranicza jedynie jego własna wiedza i doświadczenie.
    Mit 4: Lekarze ukrywają przed światem swoje zarobki, ponieważ są kolosalne
    Duża cześć niechętnie mówi o swoich zarobkach, ale dzieję się tak, ponieważ są one... wstydliwie niskie. Od lat następuje sukcesywna pauperyzacja naszego zawodu, jednak na skutek milczenia wyobrażenia społeczne (osób zarówno niezwiązanych medycyną, jak również tych pracujących w szeroko rozumianej branży) na temat naszych zarobków są wybujałe. Przez 3 miesiące praktyki dostrzegłem, że w moim miejscu pracy nikt nic nie wie o innych! Lekarze myślą ze zarabiają lepiej niż pozostali pracownicy, inni ostro przeszacowują pensje lekarzy, a jedyne co wszystkich łączy to niezadowolenie i frustracja. Kilka razy zdarzyło mi się zabawić w "mini quiz" z pacjentami czy przedstawicielami farmaceutycznymi - za każdym razem moja pensja była przeszacowana 2-3 razy. Kuriozalna była dla mnie sytuacja, w której panie z kadr powiedziały mi: „Wie Pan jak u nas dobrze płacą? - Rezydent to ma tyle co specjalista”. Siatka płac dla starszego asystenta (lekarza specjalisty) przewiduje 3200 zł brutto, a więc prawie tyle ile wynosi wynagrodzenie rezydenta w ciągu 2 pierwszych lat, a mniej niż jego pensja po jednokrotnym wzroście. Zaskakujące było też dla mnie podkreślenie tego „u nas”. Wszak stawki rezydentur są jednakowe dla całego kraju.
    Od 1 stycznia 2017 lekarze stażyści są najsłabiej zarabiającą grupą zawodową w Polsce. Pensja lekarza stażysty wynosi 2007 zł brutto, a pensja minimalna 2000zł. Wydawałoby się, że poprzednie zdanie jest fałszywe, jednak nie należy zapominać, iż na lekarzu ciąży obowiązek uiszczenia składki członkowskiej do OIL. Stażyści płacą co prawdą preferencyjną składkę w wysokości 10 zł (zamiast 60 zł) jednak jest to kwota na tyle wysoka, iż obniża ona pensję poniżej minimalnej. Według danych GUS dominanta zarobków lekarzy wypada poniżej przeciętnego wynagrodzenia w Polsce, a średnia pensja (dla umowy 1/1 etatu) ciut powyżej przeciętnego wynagrodzenia. Lekarze nie są najsłabiej zarabiającym zawodem, ale stwierdzenie, że zarabiają kilkakrotnie więcej niż przeciętny Polak jest fałszywe.
    Nowy rok przynosi podwyżki w jednej ze znanych sieci handlowych (meble, wykończenia), gdzie pensja minimalna wyniesie tam nie mniej niż 20 zł brutto za godzinę, a to więcej niż obecna stawka lekarza rezydenta. W niczym nie chcę umniejszać pracowników supermarketu czy centrum meblowego (sam kiedyś pracowałem w podobnym charakterze). Rodzi to pytanie o to, czy warto brać na siebie odpowiedzialność za ludzkie życie, kiedy podobny (lub wyższy) standard egzystencji można zapewnić sobie przez wiele innych zajęć o niższym poziomie ryzyka...
    Mit 5: Lekarze chcą zarabiać tyle, co na Zachodzie nie bacząc na to, że w Polsce każdy zarabia słabo
    Takie stwierdzenia pojawiają się bardzo często w reakcji na obecne działania kadr medycznych (dwie wielkie manifestacje, przygotowanie obywatelskiego projektu ustawy). Nie jest to jednak prawda. Postulowany przez lekarzy wskaźnik 2 i 3 średnich krajowych po pierwsze nie jest postulatem nowym (jest to postulat NRL z 2006 roku, kiedy to jej prezesem był obecny minister Konstanty Radziwiłł), a po drugie poziom ten jest zbliżony do proporcji jakie występują w innych państwach regionu. Od kilku lat czescy lekarze specjaliści mają ustawową gwarancję, iż ich pensja nie może być niższa od poziomu 3 średnich (a od stycznia 2017 planowana jest podwyżka o 10%). Słowaccy lekarze również mają ustawowe gwarancje.
    Wielu Polaków wyemigrowało do Wielkiej Brytanii, wielu założyło tam rodziny, otworzyło firmy, system prawny jest uznawany za prosty i przyjazny. Polscy lekarze nie żądają zarobków równych tym jakie otrzymaliby na wyspach. Postulują jedynie podobną proporcję do zarobków przeciętnych.
    Według danych statystycznych średnia pensja w UK wynosi około 2300 funtów miesięcznie. NHS podaje, że podstawowa pensja dla specjalisty wynosi pomiędzy 76 a 102,5 tysięcy funtów rocznie. Przyjmijmy do obliczeń dolną kwotę 76 tysięcy: to około 6333 funtów miesięcznie a wiec pensja 2,75 razy więcej niż przeciętna.
    Myślę że na dziś już wystarczy, za jakiś czas postaram się odnieść do kilku innych powszechnych, aczkolwiek błędnych przeświadczeń. Mówi się że „u sąsiada trawa zawsze jest bardziej zielona”. Ja tym wpisem starałem się obnażyć kilka mankamentów „mojego trawnika” byście mogli ocenić jego prawdziwą barwę.
    Z chęcią odpowiem na Wasze pytania - piszcie je w komentarzach...
    Na zakończenie życzę Wam wszystkiego co najlepsze w Nowym Roku 2017.
    Lek. Mateusz Latek

    Derli
    Kontynuacja cyklu na temat pracy za zachodnią granicą, którego pierwsza część wzbudziła spore zainteresowanie. Nie zaskakuje to w kontekście podejścia do pracy lekarzy w Polsce. Dużo praktycznych porad, informacje i ciekawostki oraz opinie o zdobywaniu specjalizacji oraz dalszej lekarskiej pracy w Niemczech. Zainteresowanych zapraszamy do dyskusji na forum!
     
    Krok Drugi: Hospitacja
    Aby rozpocząć pracę w Niemczech będziemy potrzebowali przynajmniej pozwolenia na pracę (Berufserlaubnis), chociaż najbardziej pożądana jest aprobacja. Aby ją otrzymać będziemy musieli złożyć odpowiednie dokumenty do Izby Lekarskiej znajdującej się w Landzie, w którym zamierzamy podjąć pracę, a następnie zdać egzamin (Fachsprachenprüfung), który potwierdzi naszą znajomość języka. Czas oczekiwania na termin egzaminu jest różny, ale najczęściej wynosi około 1 miesiąca. Czy możemy pracować w niemieckim szpitalu bez wyżej wymienionych dokumentów? Możemy. Jednak nie będziemy pełnoprawnymi lekarzami, a jedynie Hospitantami. Większość szpitali przed podpisaniem z nami umowy zaprosi nas na tak zwaną hospitację, podczas której będziemy mogli obserwować funkcjonowanie placówki, a jednocześnie my sami będziemy bacznie monitorowani przez, być może, przyszłych współpracowników. Niektóre szpitale oferują drobne wynagrodzenia w zamian za naszą pracę (ok. 100 euro tygodniowo), jednak może się też okazać, że będziemy musieli uzbroić się w cierpliwość i przez okres hospitacji liczyć na wsparcie finansowe kogoś innego.
    Jak zachowywać się w czasie hospitacji? Tutaj nie ma reguły (jeżeli znamy kogoś kto obywał już hospitację w danym szpitalu powinniśmy wyciągnąć z niego jak najwięcej informacji!). Na pewno należy się starać i nie traktować tego jak wycieczki krajoznawczej. Nasze zaangażowanie w najdrobniejsze nawet zadania na pewno zostanie docenione. W tym okresie dla osoby, która będzie decydowała o naszym "być albo nie być" (jest to Chefarzt naszego oddziału), będzie istotne jak dogadujemy się z innymi lekarzami, jak odnosimy się do pacjentów. Niemcy bardzo dużą uwagę zwracają na punktualność (warto pamiętać, że praca w niemieckim szpitalu zaczyna się o godzinie 7 rano). Należy pamiętać o przywitaniu się z każdym mijanym przez nas pracownikiem szpitala- przechodzenie obok nieznajomych osób w milczeniu (co jest zupełnie naturalne w Polsce) w Niemczech odbierane jest jako nieeleganckie i gburowate. 
    Okres hospitacji należy wykorzystać najlepiej jak się da. Warto pamiętać, że do obowiązków niemieckiego lekarza należy również pobieranie krwi, robienie zastrzyków oraz zakładanie wenflonów na oddziale, dlatego podczas hospitacji  należy opanować te czynności. 
    Jeżeli udało nam się znaleźć pracę, mimo że nie posiadamy jeszcze certyfikatu językowego (w zależności od Landu będziemy potrzebować Goethe-Zertifikat B2 lub C1) to należy uporać się z tym do momentu zakończenia hospitacji (certyfikat jest wymagany, aby podejść do Fachsprachenprüfung).
    Pod koniec tego próbnego okresu zostaniemy zaproszeni na rozmowę z Chefarztem i dowiemy się jaką decyzję podjął. Jeżeli usłyszymy nie- nie jest to wcale sygnał, że się nie nadajemy, a jedynie, że powinniśmy szukać dalej. Jeżeli usłyszymy tak- musimy uzbroić się jeszcze w odrobinę cierpliwości i zacząć przygotowywać się do zdania egzaminu Fachsprachenprüfung.

    Gonzo

    Neurochirurgia endoskopowa?

    Przez Gonzo, w Ze świata nauki,

    Chirurgia kręgosłupa jest jedną z gałęzi neurochirurgii. Dzięki niej możliwe jest leczenie bardzo uciążliwych i bolesnych schorzeń, takich jak przepukliny krążków międzykręgowych, które mogą być wręcz niebezpieczne. Poprzez ucisk na rdzeń kręgowy w ekstremalnych przypadkach mogą prowadzić do kalectwa. Zabiegi te często kojarzą się z rozległymi operacjami, wiążącymi się z dużym ryzykiem powikłań pod postacią uszkodzeń rdzenia kręgowego lub korzeni nerwowych. Ale czy to jedyna droga?
    Okazuje się, że co raz większą popularnością cieszy się tak zwana neurochirurgia małoinwazyjna. Dzięki tej technice przeprowadzanych jest obecnie kilka zabiegów.
    1. Endoskopowe i makroskopowe usunięcie przepukliny lub wypukliny krążka międzykręgowego z dostępu tylno-bocznego - tzw. metoda SED/YESS.
    Jest to doskonała alternatywa dla jedynej do niedawna dostępnej metody otwartej. Zabieg przeprowadzany jest w znieczuleniu miejscowym, a endoskop posiada specjalne kanały robocze, które umożliwiają usunięcie krążka międzykręgowego. Podczas zabiegu tą metodą, omijany jest kanał kręgowy, co pozwala na uniknięcie ryzyka uszkodzenia rdzenia kręgowego, worka oponowego, naczyń krwionośnych i korzeni nerwowych, co jest stosunkowo często występującym powikłaniem po zabiegu klasycznym. Ponadto endoskopia pozwala wyeliminować ryzyko destabilizacji kręgosłupa i powstawanie zrostów w obrębie kanału kręgowego.
    2. Leczenie wypukliny krążka międzykręgowego metodą laserową.
    Metoda ta co prawda nie pozwala na usunięcie krążka międzykręgowego, ale dzięki obniżeniu ciśnienia w samym krążku można zmniejszyć siłę jego ucisku i powodowane przez nią dolegliwości. Jest to zabieg o dość ograniczonych wskazaniach i może być przeprowadzony jedynie u pacjentów, u których zdiagnozowano typ sprężysty dyskopatii. 
    3. IDET - Wewnątrzdyskowa Terapia Elektrotermiczna, TA - Termiczna Plastyka Pierścienia Włóknistego
    Jest to zabieg, którego zadaniem nie jest usunięcie uszkodzonego krążka międzykręgowego, ale przywrócenie jego prawidłowej funkcji. Przeprowadza się go z dostępu tylno-bocznego, wprowadzając pod kontrolą radiograficzną specjalną prowadnicę z elektrodami. Instaluje się ją tak, aby pomiędzy biegunami elektrody znajdował się uszkodzony obszar. Poprzez stymulację przy pomocy powyższej elektrody dochodzi do zmniejszenia ciśnienia w krążku międzykręgowym, przywrócenia jego sprężystości i funkcji, a co za tym idzie zmniejszenia ucisku i związanych z nim dolegliwości. Zabieg odbywa się z pominięciem kanału kręgowego, nie wiąże się więc z ryzykiem uszkodzenia rdzenia kręgowego ani innych struktur wewnątrzkanałowych.
    4. Przezskórna nukleoplastyka metodą koblacji.
    Jest to jedyna metoda małoinwazyjna dopuszczalna do stosowania w leczeniu dyskopatii szyjnej. Wykorzystuje technologię tak zwanego zimnego odparowania tkankowego, polegającego na usunięciu części jądra miażdżystego z wykorzystaniem plazmy gazowej. Powoduje to spadek ciśnienia wewnątrzdyskowego, dzięki czemu zmniejsza się ucisk i związane z nim dolegliwości.
    Powyższe zabiegi to jedynie przykłady. Tego typu operacji wykonywanych jest dużo więcej. Budujące jest to, że nie są to metody jak z filmu science-fiction lub wykonywane jedynie na "dalekim zachodzie", ale obecnie przeprowadza się je także w Polsce. Wynika z tego, że, przynajmniej u niektórych pacjentów, zabiegowe leczenie dyskopatii nie musi być utożsamiane z ogromnymi, ryzykownymi zabiegami.
    Oby tak dalej. DO BOJU, NEUROCHIRURDZY!

    Derli
    Prezentujemy nowy cykl na temat blasków i cieni pracy za zachodnią granicą. Dużo praktycznych porad, informacje i ciekawostki oraz opinie o zdobywaniu specjalizacji oraz dalszej lekarskiej pracy w Niemczech. Zainteresowanych zapraszamy do dyskusji na forum!
     
    Krok Pierwszy: ZNALEZIENIE PRACY
    Znalezienie pracy w Niemczech nie jest wcale sprawą trudną. Wprawdzie czasy, kiedy to praca szukała nas (najczęściej wraz z mieszkaniem i kursem językowym) powoli odchodzą w zapomnienie i już wręcz coraz odważniej można mówić o konkurencji, to jednak cały czas szpitale niemieckie drżą przed wizją braku wykwalifikowanego personelu medycznego. Warto też wiedzieć, że nadal najbardziej pożądanymi pracownikami (naturalnie po obywatelu niemieckim) są właśnie Polacy. W Niemieckich szpitalach jest coraz więcej lekarzy ze wschodniej Europy oraz medyków z krajów arabskich, ale to właśnie Polacy są uważani za grupę ludzi, która najlepiej się aklimatyzuje i co najważniejsze - jesteśmy członkami Unii Europejskiej, a więc zdobycie przez nas pozwolenia na pracę jest znacznie łatwiejsze i szybsze.
    Jak szukać pracy?
    1.    Samodzielnie: Wchodzimy na stronę wybranego niemieckiego szpitala i sprawdzamy oferty pracy lub też, jeżeli jesteśmy zdeterminowani- wysyłamy nasze dokumenty bez względu na to, czy aktualnie nas szukają, czy też nie.
    2.    Firmy pośredniczące: Obecnie jest bardzo dużo firm zajmujących się szukaniem pracy dla polskich lekarzy. Działają one podobnie jak biura matrymonialne: pytają o nasze preferencje, a następnie dopasowują nam najlepszy szpital. Jest to opcja bardzo dobra dla osób, które są dopiero na początku swojej przygody z językiem niemieckim lub też dla osób, którym zależy głównie na określonej specjalizacji, a nie określonym mieście- firma pośrednicząca ma bazę ofert i potrafi znaleźć dla nas wymarzoną kardiologię w niemieckim zakątku, do którego byśmy sami nie zajrzeli. Warto jednak dokładnie dopytać się o warunki współpracy z pośrednikiem. Wiele z nich opisuje swoją pomoc jako bezpłatną, jednak tak naprawdę nie zostaniemy obciążeni kosztami, tylko w przypadku gdy nie zrezygnujemy (w konkretnym okresie czasu) z miejsca pracy, które znalazła dla nas firma. Oznacza to, że na przykład, gdy szpital okaże się nie spełniać naszych oczekiwań, będziemy musieli mimo wszystko przepracować w nim pewien, określony czas lub zapłacić ”karę”.
    3.    Trzecią opcją, idealną na osób, które bardzo wcześnie są przekonane, że chcą wyjechać do Niemiec zaraz po zdobyciu prawa wykonywania zawodu lekarza, jest współpraca z grupą AMEOS. 
    Grupa AMEOS oferuje polskim studentom wydziału lekarskiego stypendia w wysokości 282 Euro miesięcznie przez okres do 4 lat. Dobrą informacją jest fakt, że wymagania, które musi spełnić kandydat ubiegający się o stypendium są naprawdę niewielkie - należy posługiwać się językiem niemieckim na poziomie A2, a przez okres studiów i stażu opanować go do poziomu B2. Prace będziemy musieli podjąć w jednym ze szpitali należących do grupy AMEOS (Austria, Niemcy). Zgłoszenia można wysyłać także w języki polskim (mnic.med@badaussee.ameos.at), profesor Marius Nickel płynnie posługuje się językiem polskim i osobiście kontaktuje się ze szpitalami, w których chcemy podjąć pracę (często również pomaga napisać podanie o pracę oraz pośredniczy w korespondencji między nami, a naszym przyszłym pracodawcą). Naturalnie jeżeli w okresie pobierania stypendium będziemy chcieli wycofać się z tej oferty, będziemy zobowiązani do zwrócenia całej wypłaconej nam sumy, jednak nie będziemy obciążeni żadnymi innymi kosztami w związku z naszą rezygnacją.
     

    Kot
    Powszechnie wiadomo, że umierającego człowieka można przywrócić do życia za pomocą zabiegów resuscytacyjnych. W ciągu ostatnich 70 lat pojawiły się najrozmaitsze techniki służące przywracaniu czynności serca u ciężko chorych pacjentów.
    W latach pięćdziesiątych XX wieku Peter Safar udowodnił, że jeśli zastosuje się sztuczne oddychanie u pacjenta który nie oddycha to ten nie umrze z powodu uduszenia. Pierwszy zauważył, że kluczem do sukcesu jest skuteczne udrożnienie dróg oddechowych przez odgięcie głowy i wysunięcie żuchwy. Prowadził badania nad wdechami ratowniczymi i stwierdził, że nawet laik może po krótkim szkoleniu nauczyć się ich wykonywania. Udowodnił brak skuteczności metody resuscytacji Silvestra (unoszenie i opuszczanie rąk) - która do tej pory była bardzo popularna. Wyniki badań Petera Safara zobaczysz na poniższym filmie.
    W 1958 by William Kuwenhoven, Guy Knickerbocker i James Jude opracowali technikę uciśnięć klatki piersiowej - taką jaką znamy dzisiaj. Prowadzili badania na psach, którym sztucznie wywoływali migotanie komór. Następnie mierzyli przepływ krwi uzyskiwany podczas uciskania klatki piersiowej. "Masaż serca" pozwalał na wydłużenie czasu do zastosowania skutecznej resuscytacji nawet o pół godziny. Psy wracały do życia. Opracowane przez siebie metody przenieśli na pacjentów z zatrzymaniem krążenia w przebiegu zawału serca. Udowodnili, że poprzez zastosowanie uciskania klatki piersiowej i szybką defibrylację można przywrócić prawidłowy rytm serca u człowieka, który następnie wyjdzie ze szpitala bez ubytków neurologicznych. Poniższy film pięknie pokazuje nadzieje, jakie wiązano z nowoczesnymi technikami resuscytacyjnymi:
    Połączenie prac Safara i Kuwenhovena przyniosło pierwszy opis "cardopulmonary resuscitation" w 1962 roku z powszechnie znaną sekwencją ABC - "airways, breathing, circulation". Pojawił się zalążek nowoczesnych technik resuscytacyjnych. Wiele koncepcji pojawiało się i znikało - tak jak dosercowa podaż adrenaliny czy ratunkowa torakotomia w zatrzymaniu krążenia na sali operacyjnej. W miarę upływu czasu okazało się, że przynoszą więcej szkody niż pożytku i zaniechano ich wykonywania.
    Znane i stosowane w szpitalach od lat 30 XX wieku defibrylatory były ciężkie i nieporęczne. Problemem pozostawał czas jaki potrzebny jest na dostarczenie pacjenta z zatrzymaniem krążenie do szpitala. Pierwszy defibrylator do karetki przeniósł w 1965 roku doktor Frank Pantridge z Belfastu. Pierwsze zespoły ratunkowe miały w składzie lekarza, który oceniał rytm serca. Pozwoliło to skrócić czas do pierwszej defibrylacji i przyniosło niewielką poprawę przeżywalności pacjentów w pozaszpitalnym zatrzymaniu krążenia.
    Kolejny przełom to opracowanie i powszechne zastosowanie automatycznych defibrylatorów zewnętrznych. To urządzenia, które mogą być obsłużone przez każdego - nawet osobę bez wykształcenia medycznego. Podają komunikaty głosowe instruując świadków zdarzenia co po kolei robić. Samodzielnie rozpoznają rytm do defibrylacji i dostarczają wyładowanie. Najbardziej rozpowszechnione w miejscach publicznych defibrylatory półautomatyczne podają komunikaty głosowe i zalecają przeprowadzenie wyładowania przez naciśnięcie przycisku.
    Nowinki w resuscytacji
    Moim zdaniem kolejnym ważnym przełomem jest upraszczanie algorytmów resuscytacji. Resuscytacja to czynność, którą trzeba wykonać najczęściej nagle, nie mając czasu na zastanowienie a towarzyszy temu duży stres. Proste procedury pozwalają wykonać krytyczne interwencje szybko i sprawnie zwiększając szanse na przeżycie chorego. Obecnie wycofuje się wiele leków z algorytmów opracowywanych przez towarzystwa naukowe. Najlepszym przykładem jest zaprzestanie podawania atropiny w asystolii. Tymczasem algorytm podstawowych czynności resuscytacyjnych dla laików (tzw. BLS - basic life support) zamyka się właściwie w jednym zdaniu: "Jak poszkodowany jest nieprzytomny i nie oddycha prawidłowo to zadzwoń po pogotowie, znajdź środek klatki piersiowej i uciskaj głęboko, szybko i mocno bez żadnych przerw." To jest dziecinnie proste
    Ciekawą ideą jest opisywana w amerykańskiej literaturze tzw "pit-stop CPR" - w Polsce nie ma chyba jeszcze ogólnie przyjętego tłumaczenia tej nazwy. Istotą jest tu działanie zgranego zespołu ratowników, który wszystkie czynności wykonuje maksymalnie szybko i sprawnie z minimalizowaniem wszelkich przerw. W świetle badań, które pokazują, że nawet niewielkie przerwy w uciśnięciach klatki piersiowej drastycznie pogarszają przeżycie takie podejście do działań resuscytacyjnych.
    Wielką nadzieją w resuscytacji była hipotermia terapeutyczna, czyli sztuczne ochładzanie pacjenta po uzyskaniu rytmu serca. W teorii niska temperatura ma zmniejszyć metabolizm i zredukować wtórne uszkodzenie mózgu spowodowane stresem oksydacyjnym. Niestety kolejne prace naukowe nie potwierdzają, żeby miała ona przynieść przełom w medycynie i istotnie poprawić przeżywalność pacjentów.
    Najnowszym trendem w czynnościach resuscytacyjnych jest zastosowanie pozaustrojowego wspomagania krążenia. Zastosowanie aparatu ECMO (extracorporeal membrane oxygenation device - pozaustrojowe błonowe natlenianie krwi) lub krążenia pozaustrojowego pozwala na podtrzymanie funkcji krążenia i szybkie ogrzewanie pacjentów w ciężkiej hipotermii. Udowodniono skuteczność takich urządzeń w hipotermii i pozytywne wyniki mobilizują naukowców do zastosowania ich także poza oddziałami kardiochirurgii. Wadą jest oczywiście duży koszt oraz inwazyjna i czasochłonna technika wykonania dostępów naczyniowych dla takiego urządzenia.
    Niestety powyżej opisane zabiegi są spektakularnie skuteczne tylko u osób stosunkowo młodych, które mając zdrowe serce (nie licząc patologii tętnic wiecowych) doznają migotania komór w przebiegu ostrego zawału serca. Wtedy szybkie rozpoczęcie uciskania klatki piersiowej i defibrylacja pozwalają na przywrócenie rytmu serca i wyjście chorego do domu bez ubytków neurologicznych. Należy pamiętać, że nie do każdego takiego pacjenta pomoc dojdzie na czas i wielu z nich umrze - po wielu minutach migotanie komór zdegeneruje do asystolii albo dojdzie do nieodwracalnego uszkodzenia mózgu. Poniższy filmik pokazuje skuteczność czynności resuscytacyjnych w NZK wywołanej przez zawał serca:
    Czynności resuscytacyjne są najczęściej nieskuteczne, jeśli do zatrzymania krążenia doszło w wyniku urazu, hipoksji, przewlekłej niewydolności serca lub płuc, patologii ośrodkowego układu nerwowego. Jeśli powodem jest na przykład hipoksja to w momencie, w którym serce przestaje bić mózg jest już krytycznie niedotleniony i rozpoczyna się jego nieodwracalne uszkodzenie. Statystyki przeżycia w pozaszpitalnym zatrzymaniu krążenia są nieubłagane - nawet jeśli mamy do czynienia z zawałem serca i migotaniem komór przeżywa maksymalnie kilkanaście procent wszystkich pacjentów. Jeśli ofiara wypadku drogowego z zatrzymaniem krążenia nie ma zorganizowanego rytmu serca (czyli rytmu zatokowego) przy pierwszej ocenie to szansa na przeżycie wynosi 0 procent.
    Obserwując ewolucję wytycznych i trendów w resuscytacji można ze smutkiem stwierdzić, że w tej materii nie udało się dokonać żadnego spektakularnego przełomu na miarę wewnątrznaczyniowego leczenia ostrych zespołów wieńcowych albo zastosowania insuliny do leczenia cukrzycy. Podstawowe zasady są niezmienne od 70 lat i obejmują uciskanie klatki piersiowej, sztuczną wentylację i szybką defibrylację gdy jest to wskazane. Reszta to w zasadzie kosmetyka, na której skuteczność bądź szkodliwość nie ma jednoznacznych dowodów naukowych. Najlepszym dowodem są statystyki: w latach 70 XX wieku przeżywalność w pozaszpitalnym NZK wynosiła według różnych badań od kilku do kilkunastu procent. Obecnie nawet w najbogatszych krajach, ze sprawnymi procedurami i systemami ratownictwa przeżywalność nie przekracza 20%. 
    Niestety świat zachłysnął się potencjałem czynności resuscytacyjnych. Filmy, seriale i książki pokazują niemal 100% skuteczność resuscytacji a poddawani jej bohaterowie po kilku minutach wstają cali, zdrowi i gotowi do akcji. To przekłada się na społeczne postrzeganie medycyny jako cudownej nauki zdolnej pomóc każdemu. Niepowodzenia w leczeniu i śmierć pacjentów są więc zwykle, w powszechnym mniemaniu, wynikiem zaniedbania lekarza.
    Mit resuscytacji a rzeczywistość.
    W szpitalu przebywa wielu ciężko chorych ludzi, dlatego nie jest zaskoczeniem, że bardzo często dochodzi tam do zatrzymania krążenia. Zdecydowana większość takich zdarzeń to naturalny przebieg choroby na którą cierpi pacjent. Czego spodziewać się jeśli do NZK dochodzi u dziewięćdziesięciolatki z ciężka niewydolnością serca i zapaleniem płuc? Albo NZK w przebiegu zatorowości płucnej u pacjenta lat 75 z zaawansowaną chorobą Alzheimera (który od wielu lat leży bez żadnego kontaktu)?
    W takich przypadkach podejmowanie czynności resuscytacyjnych nie tylko nie przyniesie żadnych korzyści pacjentowi, ale też może zostać uznane za uporczywą terapię. Niestety w Polsce nie ma żadnych przepisów chroniących lekarzy przed odpowiedzialnością za nie wdrożenie czynności resuscytacyjnych u wyżej wymienionych chorych. Co więcej, nie ma żadnych norm dotyczących woli pacjenta odnośnie uporczywej terapii (w krajach zachodnich funkcjonujących jako formularze DNR - "do not resuscitate" lub "testament życia"). W wielu przypadkach podejmowana jest tak zwana "resuscytacja dla prokuratora", czyli czynności, których celem jest nie przywrócenie czynności serca, lecz stworzenie wrażenia, że "zrobiło się wszystko". Najczęściej nie odbywa się zgodnie z ogólnie przyjętymi standardami, a jedynie dla pozorowania wykonania pewnych czynności. Personel w niej uczestniczący najczęściej ma tego pełną świadomość.
    W efekcie wielu śmiertelnie chorych ludzi, których stan nie rokuje poprawy jest resuscytowanych na macierzystych oddziałach i kwalifikowanych do leczenia w Oddziałach Intensywnej Terapii. Do OIT przyjmowani są nawet pacjenci w rozsianą choroba nowotworową. Zajmują oni miejsca dla chorych, którym intensywna terapia naprawdę może pomóc.
    Z moich doświadczeń wynika, że sprawnie prowadzone czynności resuscytacyjne są w stanie przywrócić pracę serca w większości przypadków zatrzymania krążenia. Tylko co z tego, skoro nie przekłada się to na późniejsze przeżycie i wyjście ze szpitala.
    Z danych z mojego szpitala wynika, że w ciągu ostatniego roku zmarło w nim około 1200 pacjentów. 750 z nich było resuscytowanych (niektórzy więcej niż raz). W 103 przypadkach resuscytacja na oddziale macierzystym zakończyła się przywróceniem czynności serca. Większość skutecznie zresuscytowanych pacjentów była następnie leczona w Oddziale Intensywnej Terapii. Tymczasem tylko 8 z tych osób przeżyło więcej jak miesiąc po NZK (pozostali zmarli w OIT). 5 osób przeżyło dłużej niż 3 miesiące. 3 osoby zostały wypisane ze szpitala. Tylko jedna osoba nie miała żadnych ubytków neurologicznych. Powyższa statystyka nie obejmuje pacjentów z pozaszpitalnym zatrzymaniem krążenia, którzy byli przywiezieni do naszego szpitala.
    To pokazuje rozbieżność pomiędzy propagandą "Wytycznych resuscytacji" a rzeczywistością. Moim zdaniem powinno się przede wszystkim diagnozować i skutecznie leczyć pacjentów, tak, aby zapobiegać wystąpieniu zatrzymania krążenia. Jeśli już takowe wystąpi podczas pobytu pacjenta w szpitalu to najczęściej jest wyrazem tak dużego zaburzenia homeostazy, że nawet intensywna terapia nie jest w stanie pomóc i chory mimo wszystko umrze.

    MedFor.me
    O przekleństwach i błogosławieństwach ludzkości, o cudach eucharystycznych badanych przez wrocławskich genetyków, o największych sukcesach i porażkach nauki zachodniej cywilizacji i jej możliwym schyłku, o komercjalizacji nauki oraz o granicach życia i stworzeniu nowego rozmawiamy z Profesorem Tadeuszem Doboszem, kierownikiem Zakładu Technik Molekularnych Katedry Medycyny Sądowej Uniwersytetu Medycznego we Wrocławiu.
    (...) Część pierwsza rozmowy dostępna tutaj.
    Mateusz Malik: W świecie, którym rządzi pieniądz badania naukowe mają na siebie zarabiać. Świat patentów, start-upów, komercjalizacji nauki, badań klinicznych zamyka się na cześć wyzwań. Czy jest jeszcze miejsce na pewien altruizm w nauce?
    Prof. Tadeusz Dobosz: Skupię się na dwóch rzeczach.
    Sprawy patentowe: uważam, że to zabłądziło... Ze zdumieniem przeczytałem, że urząd patentowy w Stanach Zjednoczonych przyjął patent "diagnostyka molekularna choroby Alzheimera". Budzi to moje zdumienie, bo takiej diagnostyki w ogóle nie ma! Ale ktoś wpadł na pomysł, że skoro coraz więcej ludzi dożywa swojego alzheimera to będzie złoty biznes. Niech się jajogłowi martwią, niech wymyślają tę diagnostykę, ale to ja to opatentowałem i ja będę miał z tego tantiemy. To już kolejny straszliwy błąd amerykańskiego urzędu patentowego, o którym wiem. Pierwszy to patentowanie genomu, patentowanie genów. Do tej pory istniało patentowanie wynalazków, a okazało się, że zaczęto patentować odkrycia. Urząd próbuje się z tego rakiem wycofywać, ale coś nie bardzo im to wychodzi. Z tym na pewno trzeba coś zrobić!
    A co do start-upów, to podam przykład. Uwierzyłem w tę politykę, która mówi, że pora na związek nauki z praktyką. Od lat za pieniądze unijne rozwijaliśmy wynalazek politechniki, tj. thermocycler jednorazowego użytku. Coś tak małego i taniego, że się to bierze, nastawia i wyrzuca. Postanowiliśmy zrobić urządzenie do molekularnej diagnostyki w warunkach domowych. Coś w rodzaju testu ciążowego, gdzie kobieta bierze takie coś, idzie do łazienki, czeka chwilę, patrzy ile pasków się pojawiło i wie, czy ma iść do ginekologa czy nie. To nie jest diagnoza, ale ona wie po tym teście, że ma do ginekologa pójść, bo być może w jej życiu dużo się zmieniło. Nasze urządzenie miało być przeznaczone do wstępnej orientacyjnej diagnostyki, która mówi: pójdź do lekarza, przebadaj się porządnie, na razie masz tylko sygnał: uważaj, coś z tobą nie tak. Zatem założyliśmy start-up, który na dzień dobry  kosztował mnie 11 tysięcy złotych, bo się okazało, że jako udziałowiec start-upu nie mogę się rozliczać z małżonką. Korzyści niepewne, straty realne. W związku z tym wycofałem się z udziału i przeszedłem na pozycję konsultanta, by nie ponosić strat. Potem okazało się, że jest problem z patentami. Firma chciałaby zainwestować w serię pilotową, ale jest problem, aby produkt opatentować. Okazuje się, że zagadnienie jest tak obstawione patentami, że nie sposób wymyślić formuły patentu, która by nie zahaczała o jakieś już opatentowane zagadnienia. Nie widzimy na razie w tym gąszczu wyjścia, a najśmieszniejsze jest to, że mimo tego nieprzeniknionego gąszczu patentów podobne urządzenie naprawdę na rynku nie istnieje. Byłoby pierwsze! Proszę zwrócić uwagę, że Einstein w swoim biurze patentowym w Szwajcarii oglądał prototypy, które ludzie mu przynosili. Jeśli działały, to dawał patent. Ale na perpetuum mobile nie dawał, mimo, że niejeden mu je przynosił, bo widział, że to nie działa, że to się owszem kręci całe 45 minut, ale w końcu przestaje.
    A zatem ja na styku nauki i przemysłu widzę przeszkody nie koniecznie tam, gdzie się je lokuje, na przykład, że naukowcy nie chcą. W moim przypadku była to przeszkoda finansowa i wynikająca złego prawa patentowego.
    Technologie obecnie tanieją. W związku z postępem nauki spadają ceny m. in. aparatów do PCR. Daje to w perspektywie czasu bardzo powszechną możliwość sekwencjonowania DNA ludzi, zwierząt czy roślin. Ludzki genom już znamy, poznajemy DNA kolejnych osób. Możemy też to robić coraz szybciej i taniej. Zwiększa się też wiedza o efekcie fenotypowym konkretnych genów czy ich mutacji. Co z tego wyniknie?
    To jest jednocześnie zarówno bardzo kuszące i pożyteczne, jak i bardzo niebezpieczne. Moja odpowiedź brzmi: Tak. Sekwencjonować całe genomy czy pojedyncze eksony, ale sprawić, by wyniki były dostępne tylko dla pacjenta i jego lekarza. Dla nikogo więcej. I tu istnieje problem: gdzie je schować? Mówi się o specjalnych, dobrze zabezpieczonych serwerowniach. Ja w to nie wierzę. W związku z tym wymyśliłem rozwiązanie bardzo proste: genom ludzki trzeba schować tam, gdzie on już i tak jest, czyli w pacjencie. W związku z czym trzeba te sekwencje wgrać do czipu wszczepialnego i zainstalować człowiekowi ten czip. Trzeba celowo spowolnić transfer danych, by trzeba było na parę godzin położyć się, tak, by nikt nie mógł pobrać czyjegoś genomu w kinie, montując mu czujnik w oparciu fotela. A uruchamianie transferu musi być chronione kodem, na przykład peselem pacjenta...
    A czy nie jest tak, że pozyskanie wiedzy o czyimś DNA to będzie kwestia wyrwania włosa i kilku godzin?
    Tak! Oczywiście. Ale tu leży pewne nieporozumienie, na które starałem się zwrócić uwagę rzecznika Generalnego Inspektora Ochrony Danych Osobowych. Rzecznik chce DNA objąć ochroną. A ja tłumaczę, że owszem, można to zrobić. Ale kluczową sprawą są dobre definicje - nie wolno mylić kategorii. Na przykład dla GIODO jest wszystko jedno czy to jest materiał biologiczny (na przykład próbka krwi czy włos), czy próbka wyizolowanego DNA, czy wynik jego analizy, czy interpretacja tego wyniku. A to nie jest to samo. Wszystko powinno być pod ochroną, ale rosnącą. Materiał biologiczny na przykład nie powinien być niszczony z oznaczeniami, tj. przed wyrzuceniem należy odrywać od probówki naklejkę identyfikacyjną i i taka ochrona w zupełności wystarczy. Z kolei ostatni etap, czyli interpretacja wyników badania DNA powinna być pod najściślejszą ochroną, jaką w ogóle istnieje. Naprawdę próbka krwi Jana Pawła II nie jest tym samym, co wnioski wynikające z analizy jego genomu!
    Czyli możemy z tego domyślić się, w jakim stopniu w Polsce istnieje i jest uregulowana prawnie ochrona prawna ludzkiego genomu...
    Na pewno w stopniu niewystarczającym i tym się zajmują się konsultant krajowy ds. genetyki medycznej pani prof. Sąsiadek i pan prof. Wit, przewodniczący Komitetu Genetyki Człowieka PAN. Oni opracowują przepisy. Ja jedynie staram się załatwić z nimi, by moje postulaty dla GIODO zostały uwzględnione...
    W Polsce raczkujemy. Próbujemy z trudem rozpocząć debatę społeczna na temat IVF, podczas gdy w wielu miejscach świata, szczególnie na dalekim wschodzie bez większych skrupułów trwają prace nad klonowaniem człowieka, wykorzystuje się do badań zarodki ludzkie, a w Stanach Zjednoczonych w praktyce można w klinice in vitro wybrać dziecku płeć, kolor oczu, wzrost...
    Dawstwo spermy, diagnostyka preimplantacyjna, macierzyństwo zastępcze...
    Czy aspekt poszanowania godności osoby ludzkiej (choć to może nieco wyświechtany termin) ma szansę realnie zaistnieć w debacie naukowej? Co nam wolno, a jakiej granicy nie przekroczymy?
    Nie jest dobrze, gdy ktoś chce być mądrzejszy od najmądrzejszych. Przecież cały problem w tej kwestii (czyli generowaniu embrionów i wykorzystania ich do celów medycznych) leży w definicji początku życia. Proszę zwrócić uwagę na to, co pisał o tej kwestii św. Augustyn. Gdybyśmy przyjęli jego poglądy problemu by nie było. A jeśli św. Augustyn jest dla nas zbyt starożytny, to możemy przyjąć odwróconą definicję końca życia. Jeżeli końcem życia człowieka jest zanik czynności elektrycznej pnia mózgu, to początkiem życia powinno być pojawienie się tej czynności...
    Mocne, ciekawe spojrzenie. Pierwszy raz się z tym spotykam...
    No bo to moje [śmiech]. I przy takim założeniu na młodych embrionach można byłoby pracować swobodnie, bo to nie jest jeszcze człowiek, jeśli św. Augustyn (który określił, kiedy żywa tkanka staje się człowiekiem) z jakichś powodów nam nie pasuje... Choć zawsze znajdzie się grupa, która autorytatywnie twierdzi, że życie jest od momentu, gdy plemnik zetknie się z jajeczkiem, mimo, że to też jest proces. Wtedy zadaję im złośliwe pytania: czy wtedy, gdy dotknie nosem? Czy wtedy, kiedy przetrawi się na drugą stronę? Czy wtedy, gdy przekaże swój materiał genetyczny? A może, gdy ten materiał genetyczny zespoli się z matczynym materiałem? Albo gdy ruszy pierwszy podział komórkowy? Lub się zakończy? W którym dokładnie momencie? A oni nie znają odpowiedzi, bo takowej oczywiście nie ma.
    Było sobie życie... Pan Profesor znany jest z takiej naukowej ciekawości i dociekliwości. Bez nich nie byłoby badania czaszki bł. Czesława, zęba neandertalczyka, ostatnich badań nad legnicką hostią ani prób przebadania serca Chopina. Czy zdradzi nam Pan jakieś swoje plany i marzenia odnośnie kolejnych projektów?
    Jestem trochę jak buldog. Jak się raz wgryzę, to już nie puszczę. Dlatego te wszystkie rzeczy, o których Pan powiedział chce w jakiejś mierze kontynuować. Czaszki katyńskie będą robione przez kolejną doktorantkę, która opracowała metodę niedestruktywnej izolacji DNA z kości. Tylko my to potrafimy na razie. To nam otwiera zupełne nowe możliwości... Nie wolno nam było zbadać serca Chopina, ale być może metodą nieniszczącą pozwolą nam zbadać kości rodziców kompozytora. Przecież z genów rodziców można dowiedzieć się wiele o genach dzieci.
    Jak?
    Poprzez wykluczenie. Jeśli okaże się, że geny CFTR odpowiedzialne za mukowiscydozę są bez mutacji u obojga rodziców to hipoteza o mukowiscydozie u Chopina automatycznie upadnie. I odpowiadając na Pana pytanie: mając coś tak unikalnego w ręku jak ta niedestruktywna metoda, która otwiera relikwiarze i zbiory muzealne, chciałbym zająć się muzealnictwem, ponieważ uważam, że kończy się powoli era wielkich odkryć w terenie. Zaczyna się era wielkich odkryć w magazynach, strychach i piwnicach muzealnych. Ale musi być jeden warunek. Żaden kustosz nie da Panu zęba pitekantropa, jeżeli będzie wiedział, że nie dostanie go z powrotem w jednym kawałku...
    A powie Pan coś więcej o badaniu hostii z Legnicy podejrzewanej o cudowną przemianę w ludzki mięsień?
    Proszę Pana. To był jeden z czterech cudów eucharystycznych, które badaliśmy. Pierwszy okazał się skutkiem obecności na opłatku kolonii Serratia (czyli czerwonej bakterii żyjącej na skrobi). W drugim okazało się, że w kielichu się utopił komar, który się opił krwią. Nie był to zatem skrzep krwi, jak sądzono, tylko rozmoczony komar z krwią (zwierzęcą). Trzecia sprawa  była bardzo ciekawa, bo myśmy tam nie stwierdzili ludzkiego DNA. Okazało się, że w interpretacji tego faktu kapłani się różnią. Jedni uważają, że przemiana eucharystyczna w czasie mszy polega na tym, że jest odtworzona agonia Chrystusa, który do śmierci był człowiekiem, a więc w kielichu musi być ludzkie DNA. Inni sądzą, że po śmierci Jezus odrodził się jako Bóg i ludzkiego DNA tam być nie może. W związku z tym stwierdzenie ludzkiego DNA nie potwierdza, lecz wyklucza autentyczność cudu, ponieważ Bóg nie może mieć ludzkiego DNA. Biskup legnicki, który podziela poglądy pierwszej grupy, w związku z tym, że my nie stwierdziliśmy ludzkiego DNA wysłał materiał do innej Katedry, która taki DNA stwierdziła. Na tej podstawie uznano cud, nie biorąc pod uwagę, że jeżeli dwa zakłady stwierdzają co innego, to należy przyjąć badanie pierwsze. Dlaczego? Bo jest coś takiego jak kontaminacja. Może ktoś dotknął, może ktoś kichnął… (śmiech) A czwarty cud jest w toku. Jest to ciekawa sprawa (nie mogę powiedzieć, z której diecezji). Mianowicie upadła hostia, kapłan podniósł…
    Nie prezydent?
    Nie, prezydent złapał. A ta hostia upadła. W związku z tym została zbezczeszczona i należało ją zniszczyć. Kapłan wrzucił hostię do wody, żeby się upłynniła. Zamknął kielich z wodą i z tym opłatkiem w tabernakulum i umarł. Zanim pojawił się nowy proboszcz, zanim objął parafię, zanim uruchomił kościół, zanim zajrzał do tabernakulum minęło ładnych parę tygodni. A gdy zajrzał do kielicha, ujrzał dno kielicha pokryte krwistą substancją. Trafiło to do nas. Mamy pewne molekularne wskazówki na obecność organizmów, które są czerwone i które mogą produkować włókna podobne do włókien mięśnia sercowego, które powtarzają się jak mantra we wszystkich zatwierdzonych do tej pory cudach, także w Legnicy i w Sokółce. Jeżeli uda nam się zidentyfikować organizm lub zespół organizmów, który to daje, będzie  wyjaśnienie. Jeżeli nie, sprawa będzie w rękach biskupa.
    No cóż, przyrodnika nikt nie uczy stwierdzania cudów. Nie potrafimy tego robić. Jedyne co możemy, to ze wszystkich sił  starać się udowodnić, że coś cudem nie jest. Ale im bardziej się staramy i nam nie wychodzi, tym biskup ma większą swobodę, bo to do niego należy decyzja o uznaniu prawdziwości cudu…
    Serdecznie dziękuję za rozmowę! Już czekam na kolejną.

    Rozmawiał: Mateusz Malik, lekarz. Zdjęcia: M. Malik

    Newman
    W Uniwersyteckim Szpitalu Klinicznym we Wrocławiu przy ul. Borowskiej na początku grudnia 2016 roku zespół operacyjny Kliniki Chirurgii Urazowej i Chirurgii Ręki pod dyrekcją doktora Adama Domanasiewicza przeszczepił rękę z fragmentem przedramienia mężczyźnie (32 lata), który urodził się bez lewej ręki. Wydarzenie zostało szeroko podchwycona przez Polskie i światowe media. Co ciekawe, zabieg jest pierwszym dużym sukcesem "Programu przeszczepiania kończyn górnych" zainaugurowanego w USK jesienią 2016 roku.
    Doświadczony lekarz znany z innowacyjnych, niesztampowych rozwiązań w transplantologii oraz ogromnej determinacji potwierdził tuż przed Świętami Bożego Narodzenia, że implantowana ze zwłok kończyna podjęła już pierwszą aktywność i zaprezentował medycznemu światu szczęśliwego pacjenta. Doktor Adam Domanasiewicz na III Konferencji PrzypadkiMedyczne.pl prezentował wyjątkowe przypadki z kręgu medycyny rekonstrukcyjnej u pacjentów po ciężkich odmrożeniach kończyn. Dziś do portfolio chirurga dołącza kolejna ważna operacja.
    Lekarze są przekonani, że jest to pierwsza w historii transplantacja, gdzie pacjent urodził się bez kończyny. Dotychczas dominowało przekonanie, że osoba "bezręczna" od urodzenia ma tak słabo rozwinięte naczynia i nerwy, że jeśli nawet przeszczep się przyjmie, to nie podejmie funkcji, bo w mózgu brakuje ośrodka odpowiedzialnego za ruch tej kończyny. Poruszające nagranie Radia Wrocław, na którym 32-latek porusza palcami zadaje kłam tej tezie i otwiera nowy rozdział w historii medycyny.
    Połączenia kostnego dokonano powyżej nadgarstka, natomiast nerwy biorcy były tak zanikowe, a naczynia krwionośne tak cienkie, że chirurdzy połączyli je znacznie wyżej - na wysokości przedramienia. Różnica średnic nerwów dawcy i biorcy dochodziła do czterokrotności, co stanowiło dodatkową przeszkodę w czasie zabiegu.
    Gratulujemy i życzymy kolejnych sukcesów!

    Mateusz Malik, lekarz

    inkalekarka
    Dawno nic nie pisałam, nie dlatego, że przestałam pracować jako prowincjonalna lekarka, ani nie dlatego, że nie miałam ciekawych przypadków, czy ciekawych sytuacji z pacjentami do opisania. Sytuacje i pacjentów, o których mogłabym wam opowiadać mam mnóstwo, codziennie przynajmniej kilka. Wpadłam po prostu  w wir pracy, dzień za dniem, dyżur za dyżurem, codziennie ta sama trasa – praca, dom, potem jakieś tam domowe obowiązki, jak każdy z nas, jakaś chwila na własne życie, i znów kolejny dzień. W między czasie jakieś własne rozrywki, wyjazdy, na których ładuję moje lekarskie akumulatory, i znów powrót do pracy, do codziennej harówki, której końca nigdy nie widać. Jak jednego dnia wydaje się, że udało się wyleczyć kilka osób, wypisać do domu, zmniejszyć trochę obłożenie oddziału, to następnego dnia potrafi się nagle przyjąć 10 nowych pacjentów, i znów nie wiadomo w co „włożyć ręce”. I zaczynamy od nowa naszą walkę o zdrowie i życie, jakkolwiek banalnie by to brzmiało. W między czasie pojawiają się nowi ludzie, nowi koledzy, koleżanki, inni odchodzą, a reszta tylko narzeka  na nawał pracy, na ilość obowiązków, ale pracuje dalej, najwyżej w największym kryzysie bierze urlop, żeby trochę odsapnąć. Rozrywek dostarczają nam też ciągłe wezwania do prokuratury, rzecznika odpowiedzialności zawodowej.

    W okresie przedświątecznym wydawałoby się, że w szpitalu też powinno się chociaż trochę czuć tę świąteczną atmosferę. Nie na internie. Mimo, że na środku oddziału, przy ladzie pielęgniarskiej, stoi od tygodnia ubrana pięknie choinka, to pacjenci nadal „walą drzwiami i oknami”, codziennie kilka nowych przyjęć, zarówno tych ostrodyżurowych, jak i planowych. Mało kto z naszych ciężko chorych, leżących, niektórych już umierających pacjentów pamięta, że za parę dni wigilia, chyba najbardziej rodzinne i najważniejsze święto w roku. 
    Ja w tym roku mam dyżur w pierwszy dzień świąt. Czeka mnie doba, mam nadzieję, że dosyć spokojnego dyżuru, chociaż tego nigdy nie można przewidzieć. Szczególnie, że oddział jest prawie pełny pacjentów leżących,  w ciężkich stanach, w końcu kogo się da w piątek będziemy starali się wypisać do domów. Ale nie wszystkich będzie można – część jest w za ciężkim stanie, część nie ma rodziny, która mogłaby się nimi zająć. A kolejki w ośrodkach typu ZOL, hospicjum obecnie sięgają kilku miesięcy. I kończy się to tak, że pacjenci, którzy mogli by tam dożyć swoich ostatnich dni, umierają w szpitalu, najczęściej z powodu jednej ze szpitalnych infekcji.

    Ja obecnie prowadzę dziewięciu pacjentów: 92-letnią pacjentkę z rzekomobłoniastym zapaleniem jelita grubego,  bardzo przez tą infekcję osłabioną, ale i z powodu braku opieki (pomaga jej jedynie siostra w podobnym wieku) zniechęconą do życia, jakichkolwiek form ćwiczeń (dziś będzie miała konsultację psychologa), 90-letniego pacjenta z ostrym uszkodzeniem nerek, z powodu braku przez tydzień opieki w domu (żona trafiła do szpitala, pacjent mocno się odwodnił), 91-letnią pacjentkę z głębokim zespołem otępiennym z sepsą, rozległymi odleżynami, przyjętą z domu, z której opieką rodzina nie dawała sobie rady, 92-letniego pacjenta z rakiem prostaty, niedosłyszącego i prawie niewidzącego, przyjętego do planowej diagnostyki niedokrwistości (okazał się być to niedobór żelaza i kwasu foliowego), który przy okazji złapał zapalenie oskrzeli i właśnie dochodzi do siebie – na święta zabierze go do domu syn. Z nieco młodszych – 65-letnią pacjentkę z infekcją układu moczowego (jutro wychodzi do domu), 72-letniego pacjenta przyjętego do diagnostyki gorączek, 64-letniego pacjenta skierowanego celem diagnostyki zmiany ogniskowej w wątrobie, 60-letniego pacjenta, dializowanego przyjętego do diagnostyki wysokich parametrów zapalnych i przetoczenia krwi oraz 46-letniego pacjenta z marskością wątroby, wodobrzuszem, obrzękami, i jak się okazało kardiomiopatią toksyczną (frakcją 18%), który może uda się, że wyjdzie na święta do domu… 

    Ale przed nami nowy rok, oby ten nowy rok przyniósł poprawę zdrowia społeczeństwa, ale i naprawę sytuacji w służbie zdrowia. W co niestety, osobiście, słabo wierzę.  Nie żebym była pesymistką, chyba mój naturalny życiowy optymizm, w codziennym kontakcie z chorymi, ale i z pomiatającymi mną ludźmi, pacjentami i rodzinami, w kontakcie z absurdami pracy służby zdrowia, gdzieś się zatracił. Został realizm, którego mało co jeszcze jest w stanie zdziwić. Oby ten nowy rok i mnie, i  was pozytywnie zaskoczył.
    Wesołych, zdrowych Świąt i szczęśliwego Nowego Roku!
     

    MedFor.me
    O przekleństwach i błogosławieństwach ludzkości, o cudach eucharystycznych badanych przez wrocławskich genetyków, o największych sukcesach i porażkach nauki zachodniej cywilizacji i jej możliwym schyłku, o komercjalizacji nauki oraz o granicach życia i stworzeniu nowego rozmawiamy z Profesorem Tadeuszem Doboszem, kierownikiem Zakładu Technik Molekularnych Katedry Medycyny Sądowej Uniwersytetu Medycznego we Wrocławiu.
     
    Mateusz Malik: Panie Profesorze! Ludzkość zmierza w kierunku zagłady. Nasze lęki często lokujemy w globalnych katastrofach astronomicznych i zmianach klimatycznych. A czy nie jest tak, że bardziej prawdopodobna jest "nanoapokalipsa" związana z "zabawą genami"?
    Prof. Tadeusz Dobosz: Zacznę od tego, że muszę zakwestionować główna tezę, że idziemy ku zagładzie. Mam na ten temat inne zdanie, dlatego, że mam już swoje lata i pamiętam różne rzeczy. Na przykład jest powszechne odczucie (równie powszechne jak to, o którym pan przed chwilą wspomniał), że wzrasta przestępczość. To nieprawda. Przestępczość maleje, liczba zabójstw na milion mieszkańców spada, wykrywalność przestępstw też jest lepsza. Podobnie z dążeniem ku zagładzie. Narastają pewne problemy, których wcześniej nie było, także środowiskowe. Ekologia zawsze była mi bliska. Dla przykładu narasta problem zaśmiecenia światłem. Pamiętam, że w nocy było widać gwiazdy... A dzisiaj? Kto z młodych ludzi widział drogę mleczną? Dzieciaki w przedszkolu w ogóle nie wiedzą, co to jest droga mleczna. A ja pamiętam to wspaniałe widowisko. Narasta smród - zanieczyszczenie atmosfery. Narasta hałas. Moje dzieciństwo było ciche. Dziś jest wszechogarniający, dudniący, nerwicujący hałas. Dobiega zewsząd przez okrągłą dobę. To wszystko prawda. Ale z drugiej strony proszę popatrzeć, że z kolei stare demony maleją i karleją. Wody są coraz czystsze. Zaczyna się segregacja śmieci. Jest coraz lepszy odzysk starych rzeczy. Już nie wywala się gruzu na olbrzymie hałdy (jak we Wrocławiu wzgórza złożone z resztek dawnego Breslau czy stadion w Stolicy usypany z gruzów powstania warszawskiego), są maszyny do jego przetwarzania, zużywa się go jako kruszywo do budowy dróg. Coś się zaczyna dziać. A w ogóle to mówię młodym ludziom, że nic nie jest jednoznaczne: w każdym nawet największym świństwie można znaleźć dobre strony i w każdym największym anielskim dobru można znaleźć ciemną stronę. I podobnie jest z tymi nowymi rzeczami, które tak bardzo niepokoją ludzi w Europie, to znaczy z inżynierią genetyczną i biomanipulacjami. Nie twierdzę, że nie zdarzy się żadne nieszczęście. Zdarzy się niejedno. O niektórych zagrożeniach mówią zieloni, a niektórych zieloni nawet nie przewidują…
    Ale zagłada nam nie grozi?
    Nie. Uważam, że jest w tym szansa. Daję często studentom taki przykład: przeciwnicy motoryzacji od dziesięcioleci podnoszą słusznie jej ciemne strony: hałas, smród, spaliny, zatłoczone miasta, rosnąca ilość wypadków, zastraszająca śmiertelność na drogach, zanieczyszczenie środowiska przez rabunkową eksploatację ropy naftowej (wie Pan, jak uciążliwe są zakłady petrochemiczne i rafineryjne? Ja wiem, bo mieszkałem w Płocku, tam robiłem maturę…). To wszystko jest prawdą. Przeciwnicy motoryzacji mają rację! Ale czy to znaczy, że Amisze też ją mają, jeżdżąc do dzisiaj powozami? Po prostu trzeba popatrzeć holistycznie, całościowo na sprawy. Motoryzacja to przekleństwo współczesnej cywilizacji, ale jednocześnie jest dobrodziejstwem. Daje nam wolność, szybkość poruszania się - i w sumie to jest cenniejsze. Ważniejsze jest to, żeby szybciej do mnie dotarła karetka czy straż pożarna od tego, że mieszkam kilometr od obwodnicy i jak jest cicha noc, to ją słyszę (nie mam już tej ciszy, którą miałem kiedyś). I tak samo biomanipulacje. Będą różne niespodzianki, niektóre bardzo przykre, ale w sumie da nam to więcej korzyści niż strat.
    Rozumiem, że nie unikniemy „rewolucji molekularnej”, tak jak nie dało się zatrzymać postępu motoryzacji…
    Proszę zwrócić uwagę, jak zmieniają się centra cywilizacyjne. Kiedyś centrum cywilizacji człowieka to był tak zwany żyzny półksiężyc (tam udomowiliśmy zwierzęta, wprowadziliśmy rolnictwo). Dzisiaj jest tam Irak, Iran, Kurdystan, część Egiptu… - czy to jest centrum cywilizacji? Nie. Centrum przeniosło się do Hetytów, o których obecnie niewielu już pamięta. To była cywilizacja, która rozwinęła metalurgię. Jej bladym, późnym cieniem są starożytne Chiny i starożytne Indie. Potem centrum cywilizacji znowu przeniosło się, tym razem w basen Morza Śródziemnego, bo tam opanowano chemię, matematykę, astronomię. Dziś wybrzeża Morza Śródziemnego są już tylko rozpaczliwym wspomnieniem świetlanej przeszłości. Dziś owo centrum przeniosło się do Europy Zachodniej, gdzie rozwinięto architekturę, fizykę, masowy przemysł. Kolejny wielki przełom na horyzoncie to właśnie bioinżynieria. I proszę zwrócić uwagę, że 98% bioinżynierii to są Kanada, Stany Zjednoczone, Meksyk, Argentyna, Brazylia. Jeżeli my - Europa (a ciągle jeszcze możemy to zmienić) będziemy tkwić w tym błędzie krytykowania wszystkiego, tylko dlatego, że to jest GMO, to przestaniemy się liczyć, tak jak przestał się liczyć żyzny półksiężyc, dzisiejsza Mongolia, dawne imperium Hetytów, w tym Chiny (które rozpaczliwie próbują odbudować swoją pozycję ze starożytności, ale coś nie bardzo im to idzie i może się nie udać, co byłoby zresztą złe dla świata), jak basen Morza Śródziemnego. Upadniemy jako cywilizacja. O to toczy się gra - nie o nas, nie o nasze dzieci, ale o nasze wnuki, prawnuki, praprawnuki. O przyszłość. Jak znamy stawkę, możemy grać. A ludziom w Europie wydaje się, że gra idzie o to, czy będziemy jeść pyszne polskie tradycyjne kosztele czy jakieś kanadyjskie, zmanipulowane genetycznie jabłka. To przecież jest drugorzędne. Ważne, czy się włączymy w nowe technologiczne centrum cywilizacji ludzkiej, czy odpadniemy. Gra toczy się o przyszłość Europy!
    Od połowy XX wieku obserwujemy nieprawdopodobny postęp w dziedzinie genetyki, immunologii, biotechnologii i biologii molekularnej. Dziś już korzystamy z wiedzy, jaką pozwalają poznać te dyscypliny. Zapytam jako lekarz: Jakie odkrycie w aspekcie medycznym, klinicznym uważa Pan profesor za najbardziej przełomowe?
    Na pewno bioinżynieria, która pomaga nam nie przegrać z kretesem, do końca i dość szybko wojny z mikrobami. Jak Pan wie, są już pierwsze trzy bardzo niebezpieczne bakterie, które są oporne na wszystko, co człowiek ma do dyspozycji. Chodzi mi o gronkowca, Mycobacterium odpowiedzialne za gruźlicę i dwoinkę Neissera, odpowiedzialną za rzeżączkę. Jest to horror, bo wrócić może XIX wiek i masowa śmiertelność, a jedyną nadzieją jest w tej chwili bioinżynieria, która pozwala nam produkować nowe antybiotyki ze źródeł, które są albo nie do uzyskania ze względów ekologicznych, albo nie potrafimy ich hodować. Tymczasem bioinżynieria pozwala szlaki metaboliczne prowadzące do produkcji tych substancji przenieść do „zwykłych escherichii” i wytwarzać je w dużych ilościach.
    Z rzeczy, które się dzieją obecnie - jeszcze nie dokończyły biegu, ale są bardzo dobrze rokujące, na czoło wychodzą medycyna spersonalizowana z farmakogenetyką włącznie, zrozumienie molekularnych podstaw nowotworzenia oraz odkrycia, które dały nam tzw. „metabadania”. Jest to prowadzenie badań komputerowych na ogromnych grupach ludzkich, których wyniki potrafią być zupełnie nieoczekiwane. Na przykład okazuje się, że antybiotyk rapamycyna (sirolimus) pozyskana z gleby na Wyspach Wielkanocnych i używana w immunosupresji przy przeszczepach, poprzez hamowanie szlaku mTOR opóźnia proces starzenia. Dzięki temu odkryciu być może przestanie się złośliwie mówić, że medycyna nie wydłuża życia, a jedynie wydłuża starość. Bo jedyne, co się panu Bogu nie udało to starość… Dzięki metaanalizom okazało się też, że powszechnie stosowana w cukrzycy metformina ma bardzo dobre skutki onkologiczne, ponieważ opóźnia i spowalnia rozwój nowotworów. Osoby biorące ten lek mają łagodniejszy problem z nowotworami niż reszta populacji. A z drugiej strony okazuje się, że niektóre leki uważane za niesłychanie dobroczynne, jak na przykład statyny maja swoją ciemna stronę. Na przykład simwastatyna indukuje u ludzi genetycznie uwarunkowanych rozwój cukrzycy. „Jak nie kijem go, to pałką.” Wybieraj człowieku - czy wolisz cukrzycę czy miażdżycę… [śmiech]
    W kontekście boskich sukcesów i porażek: Są tacy, którzy odważnie otwierają zestaw „małego stwórcy”. Craig Venter, kontrowersyjny amerykański badacz - genetyk, biochemik, biotechnolog, od lat prowadzi wiele naukowych projektów. Między innymi w 2010 roku, jako pierwszy w historii „ożywił” bakterię o genomie sztucznie wykreowanym w laboratorium, a w marcu 2016 poinformował świat o kolejnym przełomie: jego zespół stworzył żywy organizm o najmniejszej liczbie funkcjonalnych genów - 473. Czy ten etap to już jest science fiction, o którym marzyliśmy, czy to są dopiero początki czegoś niezwykłego?
    Zacznę od tego, że się bardzo cieszę z tego pytania. Mam już swoje lata, żyję dosyć długo, pamiętam świat bez telewizji, bez telefonii komórkowej, bez komputerów. Za mojego dzieciństwa loty pasażerskie były wielką rzadkością. To był zupełnie inny świat niż obecnie, ale wie Pan co:
    Uważam, że właśnie osiągnięcia Ventera (i nie tylko jego - przecież Winer wcześniej uzyskał wirusa polio) to jest największe, co się zdarzyło za mojego życia. To, że człowiek stworzył życie. I nie rozumiem, dlaczego media kompletnie to lekceważą i tego nie widzą. Najpierw, gdy stworzono wirusa polio, to mówiłem: "a może to dlatego, że nie wiadomo czy wirus jest żywy". Ale ta bakteria JVC1 że sztucznym genomem - już nie można powiedzieć, że nie jest żywa. Dlaczego media kompletnie nie zareagowały? Do dzisiaj nie wiem. Jeśli traktować naszą rozmowę, jako przejaw zainteresowania medialnego tym zagadnieniem, no to coś się zmienia. Bardzo się cieszę, że to pytanie padło.
    Ad rem: oczywiście, że to może niepokoić, oczywiście, że to może przynieść jakieś bardzo niepożądane skutki. Ale proszę zwrócić uwagę na korzyści! [błysk w oku profesora - przyp. red.]. Venter jest także oceanologiem. Ma prywatny statek-laboratorium, którym pływa po oceanach (parę lat temu pływał m. in. po Bałtyku) i bada organizmy z dna morskiego, których genomy na pokładzie sekwencjonuje. Odkrył już około 20 milionów nowych, do tej pory nieopisanych genów. W hydrotermalnych kominach ryftowych Pacyfiku znalazł organizm nazwany Methanocaldococcus jannaschii, który pochłania dwutlenek węgla i konwertuje go w metan. Zamienia spaliny w paliwo! Venter geny tego organizmu wprowadził (za pieniądze Shell) do alg, które świetnie sobie radzą w brudnej wodzie, w miejskich ściekach. W Hiszpanii i USA są już pierwsze pilotowe instalacje, które pobierają wodę z oczyszczalni ścieków i spaliny z elektrowni gazowej, a zamieniają to w czystą wodę, metan i osad organiczny dla rolnictwa. Jeżeli to nie jest perpetuum mobile i rozwiązanie naszych problemów z energią, z efektem cieplarnianym, no to co to jest? Powtarzam: Musimy patrzeć holistycznie!
    CZYTAJ DALEJ: Część druga wywiadu

    Rozmawiał: Mateusz Malik, lekarz. Zdjęcia: M. Malik

    dr Mateusz Palczewski
    Chirurgia zna wiele przykładów heroicznych zabiegów. Heroizm tej operacji nie dość, że zapewnił wyleczenie od zaawansowanego kostniakomięsaka (osteosarcoma) stawu kolanowego, to młoda pacjentka nadal spełnia się jako baletnica. Przed trudną decyzją zostali postawieni rodzice i dziewczynka, u której postawiono powyższe rozpoznanie w 9 roku życia. Guz określono jako nieoperacyjny i rozpoczęto 12-tygodniową chemioterapię. Po tym czasie podjęto jednak decyzję o zabiegu usunięcia całego stawu kolanowego ... nie, nie mówimy o amputacji, a usunięciu "samego" stawu. Z prawej kończyny pozostało więc nieco ponad połowę uda, część podudzia i stopa - całość retransplantowano, ale piętą do przodu! Czy omyłkowo?
    Zapraszamy do obejrzenia ciekawego wywiadu i wideo, w której główną bohaterką sama pacjentka:
    Zachęcamy do dzielenia się z czytelnikami informacjami o innych ciekawych, nietypowych operacjach!
    źródło: http://www.medicalnewstoday.com/articles/314009.php

    Kot
    Nigdy nie przestaje mnie zadziwiać co kieruje postępowaniem niektórych pacjentów. Myślę to o osobach, które cierpią na znane schorzenia, zostały zdiagnozowane i wiedzą, co oznaczają ich objawy. Były już w szpitalu, znają sposób diagnostyki i leczenia swoich chorób.Tymczasem w zetknięciu ze znanymi symptomami zgłaszają się do... Nocnej Pomocy Lekarskiej.
    NPL przyciąga pacjentów jak światło wabi ćmy. Cieszę się, że chorzy mają zaufanie do możliwości przypadkowego lekarza wyposażonego tylko w stetoskop, ciśnieniomierz i aparat do EKG. Ale do pioruna...
    Co robi w NPL pacjentka, która od 12 dni krwawi z dróg rodnych? Zdiagnozowano u niej przerost błony śluzowej macicy. Miała dwukrotnie wykonywane łyżeczkowanie jamy macicy. Oczywiście nie przyniosła dokumentacji. Jedyne co mogę zrobić to skierować do szpitala.
    Co robi w NPL pacjent lat 64 po 3 zawałach serca, angioplastyce, po wstawieniu 3 stentów, leczeniu restenozy w stencie, którego nagle zaczęło boleć w klatce piersiowej? To chyba logiczne, że w przypadku bólu zamostkowego u tak obciążonego chorego konieczna jest niezwłoczna diagnostyka w szpitalu. Oczywiste dla wszystkich oprócz chorego. Oczywiście wykonuję EKG - jednak wiem z doświadczenia, że niezależnie od tego czy są w nim jakiekolwiek zmiany pacjent musi trafić do szpitala karetką.
    Co robi w NPL pacjentka, która podczas pracy w ogrodzie przewróciła się i uderzyła głową w krawężnik doznając utraty przytomności? Na głowie krwawiąca rana tłuczona długości ok 5 cm - ewidentnie do szycia. W NPL nie ma tomografu, nie ma możliwości zaopatrzenia rany. Pacjentka jedzie karetką do szpitala.
    Co robi w NPL chora z krwawieniem z przewodu słuchowego. Przyjmuje leki przeciwkrzepliwe z powodu migotania przedsionków. Rano czyściła uszy patyczkiem. Z ucha zaczęła lecieć krew i nie przestaje od kilku godzin. Kierunek - ostry dyżur laryngologiczny.
    Pomijam hordy pacjentów żądających wszelkiej maści zaświadczeń, przychodzących po przedłużanie leków przyjmowanych przewlekle, narkomanów wyłudzających benzodiazepiny.
    Moim zdaniem winny jest brak edukacji zdrowotnej. Uczymy w szkole dzieci jak myć zęby a nie mówimy gdzie mają się zgłaszać w konkretnych przypadkach. Nie wiedzą kiedy dzwonić po pogotowie ratunkowe a kiedy samemu udać się do szpitala. Nie znają kompetencji lekarza rodzinnego, specjalisty z poradni ani lekarza nocnej pomocy lekarskiej. Żyją w przekonaniu utrwalanym przez polityków i media (osławione seriale medyczne w których ten sam lekarz przyjmuje porody, wycina wyrostki, jeździ w karetce, leczy nowotwory i katar), że należy im się wszystko, natychmiast i za darmo. Spotkanie z realiami funkcjonowania systemu ochrony zdrowia budzi agresję, która skupia się na lekarzach, pielęgniarkach i ratownikach.
    Z drugiej strony wszechobecne kolejki sprawiają, że pacjenci próbują szukać jakiejkolwiek pomocy. Co zrobić z gorączkującym dzieckiem, skoro najbliższy termin do pediatry w przychodni jest za 4 dni? Lekarz rodzinny jest na urlopie a pacjentka nie wie, że może iść do innego po leki na nadciśnienie.
    To wszystko sprawia, że nocna pomoc lekarska, szpitalny oddział ratunkowy oraz pogotowie ratunkowe to miejsca, gdzie widać nieudolność systemu opieki zdrowotnej. To tam szukają pomocy ofiary długich kolejek, braku dostępu do specjalistów, braku uczciwej diagnostyki i leczenia chorób przewlekłych. To tam widać do czego prowadzi brak programów profilaktycznych i brak pieniędzy na nowoczesne sposoby leczenia.
    Życzę politykom, żeby sami zobaczyli jak wygląda system opieki zdrowotnej oczami obywateli. Niestety wiem doskonale, że ich te problemy nie dotyczą. Oni mają najlepszą opiekę i nie muszą czekać w kolejkach, Wiem, bo na własne oczy widzę, jak wiele zależy od pozycji i pieniędzy danej osoby.
    Zwykli obywatele nie mają szans.


    MedFor.me
    Jesteś lekarką/lekarzem i lubisz dziennikarską, detektywistyczną pracę?
    Jesteś dziennikarką/dziennikarzem, a pasjonuje Cię tematyka medyczna i okołomedyczna?
    Piszesz artykuły do szuflady albo przydługie posty na Facebooku?
    Jeśli odpowiedź na choćby jedno pytanie brzmi TAK, to szukamy właśnie Ciebie!
    Dołącz do naszego grona: pisz, komentuj, chwal i krytykuj, ujawniaj i nagłaśniaj. Informacja i publicystyka, naukowo i satyrycznie - to wszystko lubi nasz dział News, forum, facebook, twitter i google +... Wolność wypowiedzi i kompetentna redakcja i korekta tekstów. A przede wszystkim prestiż, doświadczenie i elastyczność. Jesteś z nami i pod skrzydłami firmy MEDUCASE.
    Czekamy na Twój pierwszy tekst na redakcja@medfor.me - odezwiemy się na pewno z ciekawą ofertą!
    Rozpocznij długą przygodę z wyjątkową redakcją MedFor.me!
    lek. Mateusz Malik, redaktor naczelny

    Kot
    Każdy pracownik szpitalnej izby przyjęć lub szpitalnego oddziału ratunkowego zna kilka typów pacjentów, którzy pojawiają się na każdym dyżurze. Typowy pacjent z "nagłym pogorszeniem kontaktu" ma 80-90 lat, jest zabierany przez zespół ratownictwa medycznego z domu lub z DPS-u i przywożony do SOR-u do diagnostyki.
    Wszyscy tacy pacjenci mają wspólną cechę - nie da się zebrać od nich wywiadu. Leżą cicho i patrzą w sufit, jęczą i krzyczą bądź wydają bliżej nieokreślone dźwięki. Często brakuje jakiejkolwiek dokumentacji medycznej. Cechą charakterystyczną jest zawsze taka sama dramatyczna opowieść załogi pogotowia: "jeszcze dziś rano grał w tenisa/szachy/pokera/grał na skrzypcach/kosił trawę/malował obrazy/rąbał drzewo* a nagle pogorszył się kontakt i tak leży". W badaniu fizykalnym stwierdzamy najczęściej odleżyny a pacjent jest zaopatrzony w dawno niezmienianego pampersa.
    Każdy dociekliwy doktor zadaje sobie pytanie: "Cóż za ciężka choroba mogła doprowadzić do takiego pogorszenia?!". Odpowiedź jest prosta - zespół otępienny. Pacjent funkcjonował sobie w łóżku i fotelu, był z nim prosty kontakt. Od wielu lat choruje na chorobę Alzheimera lub otępienie naczyniopochodne. Wystarczy jakakolwiek infekcja, odwodnienie, podanie leków uspokajających (przodują w tym benzodiazepiny), dekompensacja przewlekłej niewydolności oddechowej, krążenia lub nerek i pacjent rozwija majaczenie lub kontakt słowny się urywa. Czasem "nagłe pogorszenie kontaktu" jest sposobem na pozbycie się problematycznego członka rodziny z domu lub z pensjonariusza z DPSu.
    Z uwagi na brak możliwości zebrania wywiadu oraz skąpoobjawowy przebieg wielu chorób u osób w podeszłym wieku pacjent taki wymaga zazwyczaj szerokiej diagnostyki. Najczęściej przyczyną "nagłego pogorszenia" jest odwodnienie lub infekcja, ale zdarzają się kwiatki takie jak udar krwotoczny w przebiegu przedawkowania antykoagulantów (swoją drogą kto przepisuje acenokumarol przewlekle leżącej 90-latce z zespołem otępiennym?!) lub zator tętnicy krezkowej z całkowitą martwicą jelit.
    Pacjent z "nagłym pogorszeniem kontaktu" to wielka przygoda dla każdego lekarza dyżurnego


    Kot
    Moje przemyślenia po kilku latach pracy na OIT w dużym miejskim szpitalu. Nasz oddział intensywnej terapii jest bardzo duży - większy niż wiele powiatowych chirurgii czy intern. Co roku leczymy kilkuset pacjentów w stanach zagrożenia życia z najróżniejszymi chorobami. Od ciężkich urazów, przez pacjentów po zatrzymaniu krążenia, aż do potencjalnych dawców narządów.
    Niektórzy pacjenci zapadają w pamięć, inni przechodzą niezauważeni. Większość odchodzi. Śmiertelność wynosi około 60%. To niewiele biorąc pod uwagę, że leczymy pacjentów w stanach skrajnie ciężkich, którym inni lekarze już niewiele mogą zaproponować. W większości przypadków już w chwili przyjmowania pacjenta do OIT wiemy, że nasze najlepsze starania na nic się zdadzą.
    Najczęściej dotyczy to pacjentów z dużymi uszkodzeniami mózgu w wyniku urazu lub udaru. Jeśli mózg nie działa to reszta ciała jest bezużyteczna. U takich pacjentów wielotygodniowa terapia kończy się na przekazaniu do Zakładu Opiekuńczo-Leczniczego leżącego, wymagającego całodobowej opieki ciała zaopatrzonego w tracheostomię i przezskórną endoskopową gastrostomię. Nie mamy środków, które odwróciłyby pierwotne uszkodzenie mózgu. Nasza rola to podtrzymywanie funkcji narządów, zapobieganie wtórnym uszkodzeniom układu nerwowego i czekanie, aż stan pacjenta sam się ustabilizuje.
    W pamięci tkwi mi przypadek motocyklisty, który jadąc pod wpływem narkotyków po lesie uderzył w drzewo. Nie miał kasku a cała siła uderzenia skupiła się na głowie. Przebywał na naszym oddziale przez wiele miesięcy. Nigdy nie udało nam się odłączyć go od respiratora. Wielokrotnie leczyliśmy u niego zakażenia patogenami szpitalnymi. W pewnym momencie zabrakło nam antybiotyków - pacjent miał niekończącą się sepsę spowodowaną przez drobnoustrój odporny na wszystkie znane ludzkości leki. Leczenie w OIT to nie przelewki - pacjent ma cewnik moczowy, cewnik centralny, sztuczne drogi oddechowe, często dreny po operacjach. Osłabiony organizm z szeroko otwartymi wrotami zakażenia to łakomy kąsek dla bakterii. Lecząc kolejne zakażenia szpitalne sami pasażujemy wielolekooporne szczepy. Kolejne zakażenie pokonało młody organizm. W czasie pobytu odwiedzała go młoda, zrozpaczona żona w ciąży. Gdy pacjent umierał, na świecie był już jego syn.
    Dwudziestokilkuletnia kobieta w 38 tygodniu ciąży zgłosiła się do szpitala z powodu wymiotów. Niby nic poważnego, czuła się dobrze, więc wróciła do domu. Po kilku godzinach została przywieziona przez Zespół Ratownictwa nieprzytomna. Badanie TK głowy wykazało zakrzepicę żył mózgowych i rozlany obrzęk mózgu. Chorobę, która zdarza się bardzo rzadko u predysponowanych genetycznie pacjentów. Ciąża sprzyja powikłaniom zakrzepowo-zatorowym. Po pilnym cięciu cesarskim pacjentka trafiła na nasz oddział. Przez kilka dni patrzyliśmy jak jej mózg obumiera. Wyrazem tego była duża niestabilność układu krążenia. Pacjentka miała ciśnienie krwi 250/120 mmHg by za kilka minut potrzebować gigantycznych dawek amin katecholowych. Po komisyjnym stwierdzeniu śmierci mózgu a przed odłączeniem od respiratora odwiedził ją mąż z noworodkiem na rękach i zrozpaczeni rodzice.
    Zatrzymanie krążenia to częsty powód przyjęcia pacjenta do Oddziału Intensywnej Terapii. Gdy krew przestaje płynąć, wystarczy kilka minut, aby w mózgu zaszły nieodwracalne zmiany. Mimo dostępności zaawansowanych technik resuscytacyjnych, wytycznych oraz sprzętu i wyposażenia karetek pogotowia pomoc najczęściej przychodzi zbyt późno. Mimo, że często udaje się przywrócić czynność serca, w mózgu pacjenta po zatrzymaniu krążenia dochodzi do nieodwracalnych zmian. Pacjent jest przywożony do szpitala a następnie "znika gdzieś na OIT". Ratownicy i lekarze SOR są zadowoleni z dobrze wykonanej pracy. Tymczasem w zdecydowanej większości przypadków dochodzi już do nieodwracalnego uszkodzenia mózgu i mimo wszelkich starań pacjent nigdy nie odzyskuje świadomości. Po wielotygodniowym leczeniu najczęściej doprowadzamy go do optymalnego stanu. To znaczy, że sam oddycha, serce pracuje bez wsparcia amin katecholowych. Mózg jest nieodwracalnie uszkodzony a pacjent jest w przetrwałym stanie wegetatywnym. Jeśli nie zabiją go powikłania infekcyjne to staje się kolejnym pensjonariuszem ZOL wymagającym całodobowej opieki.
    Cuda zdarzają się bardzo rzadko. Czasem warto mieć swojego anioła stróża, nawet jeśli staje się nim na chwilę przechodzący obok anestezjolog. Starsza pacjentka przyszła do naszego szpitala na kontrolę w poradni. W poczekalni nagle straciła przytomność - doznała zatrzymania krążenia. Zaskakującym zrządzeniem losu korytarzem szpitalnym właśnie w tej chwili przechodził zespół anestezjologiczny. Lekarz rozpoznał zatrzymanie krążenia i niezwłocznie rozpoczął czynności resuscytacyjne. Po kilku minutach dotarł drugi zespół anestezjologiczny wyposażony w defibrylator. Po uzyskaniu powrotu spontanicznego krążenia pacjentka trafiła na OIT. Następnego dnia wybudziła się i została rozintubowana. Udało jej się przeżyć zatrzymanie krążenia bez jakichkolwiek deficytów neurologicznych. Po kilku dniach przeniesiono ją na kardiologię, gdzie miała wszczepiony kardiowerter-defibrylator jako prewencję wtórną nagłego zatrzymania krążenia. Wyszła do domu - wróciła do swojego poprzedniego życia. W jej przypadku spełniliśmy swoją rolę. Nie jest sztuką doprowadzenie do "przeżycia" pacjenta.
    Wiele osób myśli, że leczenie w Oddziale Intensywnej Terapii to jakaś wiedza tajemna. Tymczasem polega jedynie na podtrzymywaniu funkcji podstawowych narządów - oddychanie wspomaga respirator, krążenie wspieramy wlewami amin katecholowych, zaburzoną funkcję nerek zastępuje dializa. Pacjent jest żywiony, leczymy ból związany z chorobą i długotrwałym unieruchomieniem. Właściwie to leczymy głównie powikłania związane z pobytem na OIT: zakażenia, wrzody stresowe, odleżyny, działania uboczne leków, powikłania pooperacyjne.
    Nie zawsze jesteśmy w stanie wyleczyć przyczynę niewydolności narządów. Jeśli jest to niewydolność oddechowa lub niewydolność serca będąca skutkiem wieloletniej choroby, to tylko nowy narząd może przynieść pacjentowi ratunek. Podtrzymujemy oddychanie i krążenie licząc na to, że stan płuc i serca poprawi się na tyle, że będą sobie w stanie poradzić bez pomocy. Często jest to niemożliwe i otrzymujemy chorego "OIT-zależnego", który poza środowiskiem naszego oddziału nie jest w stanie przeżyć. Stan taki trwa do kolejnego powikłania septycznego.
    CDN...
     

    Newman
    My, Lekarze. Zdumiewa, jak bardzo się różnimy, jak trudno nas scharakteryzować jako jednolitą grupę zawodową, jak różne postawy przyjmujemy wobec barwnej polskiej medycznej rzeczywistości: zbiurokratyzowanej, chaotycznej i mocno zakorzenionej w PRL-u. Jednym się chce, innym się nie chce; są tacy, którzy próbują zmieniać świat, są i ci, którzy patologię przekuwają we własny sukces.
    Jak nic: smerfy! Znacie to?
    Lekarz - Ciamajda. Pracuje od samego początku na tym samym etacie (nie za bardzo wie, dlaczego właśnie tam), za tę samą stawkę od sześciu lat. Podwyżki go omijają, czasem pacjenci poratują jajami i wiejską wędliną. W CV mógłby wszak napisać, że skończył medycynę oraz umie czytać i pisać, ale nigdy mu nie przyszło do głowy, by tworzyć taki dokument. Po raz ósmy podchodzi do egzaminu specjalizacyjnego i po raz ósmy zaniża statystykę zdawalności CMKP. Optymistycznie patrzy w przyszłość: dyrektor wspominał coś o premii za dwa lata, a najbliższy egzamin dopiero za pół roku...
    Lekarz - Ważniak. Im więcej ma prof, dr, hab, doc, nadzw i zw przed nazwiskiem, tym wyżej nosi głowę. Ma już 155 publikacji i dziesięć cytowań. Uważa za skandal, że wciąż jeszcze musi pracować, ale spokojnie: w końcu kierownik kliniki musi przejść na emeryturę lub umrzeć, a wtedy on jest pierwszy w kolejności. Na pacjentów, którzy tłoczą się pod jego prywatnym gabinetem zerka z rzadka, a dotyka ich przeważnie ręką... pielęgniarki. Słynie z uprzejmości: uprzejmie donosi dyrekcji na kolegów z pracy.
    Lekarz - Pracuś. Z dyżuru w SOR na dyżur w NPL. Potem karetka i "odpoczynek" w przychodni. Na macierzystym oddziale (zaraz, zaraz, który to?) bywa częściej niż w domu. Nie rozstaje się z kubkiem termicznym, red bullem, kolejnym red bullem, jeszcze jednym red bullem, potem spidem, białą damą albo flaszką. Dużo godzin, dużo kasy, dużo frajdy. Odratuje każdego pacjenta. Bywa, że jego nie zdążą odratować. Żyć szybko, umierać młodo.
    Lekarz - Maruda. Nie cierpi swojej pracy. Nie wie sam, jak wytrzymuje z tą zgrają pazernych, nieudacznych konowałów. Ma fatalne zarobki. Strzela focha na każde nowe wyzwanie. Nie znosi zmian, które burzą jego spokój. Nie cierpi problematycznych pacjentów, krzykliwych salowych, upierdliwych pielęgniarek, które go budzą w nocy. Nic nie działa mu jednak na nerwy bardziej niż optymizm i entuzjazm kolegów.
    Lekarz - Łasuch. Biznesmen. Z jednego kontraktu wyciąga szesnastkę, z drugiego jedenastkę. Na prywacie dorzuci od pięciu do dziewięciu. Drobniaki wpadają za doradztwo firmie X, radę nadzorczą szpitala Y i za publikację artykułów i rozdziałów w podręcznikach. Nie schodzi poniżej półtora za wykład dla firmy farmaceutycznej, choć nie pogardzi też kopertą, koniakiem, sensowną propozycją. Czasy się zmieniają. Już nie jest tak ciężko jak przed laty - kiedyś musiał ściągać od pacjentów za pierwszeństwo przyjęcia i przymykać oko przy przetargach. Dziś spija śmietankę i kupuje trzeciego Lexusa (dla córci).
    Lekarz - Osiłek. Prze naprzód, naprawia świat. Wczoraj był na spotkaniu w izbie lekarskiej, dziś po pracy będzie pisał pismo do ministra i organizował zbiórkę podpisów pod petycją, w piątek praca w sejmowej komisji, nie zabraknie go też na manifestacji i spotkaniu związku zawodowego. Pomoże nielegalnie zwolnionej koleżance i koledze pozwanemu przez rodzinę pacjenta. Znajomi pukają się w głowę na to jego ciągłe non profit, bo nie wiedzą, że robi to wszystko dla nich. Ale on się nie przejmuje, jakoś do tej pory godził wolontariat w pracy, wolontariat po pracy i wolontariat w domu.
    Lekarz - Zgrywus. Żarcik trzyma się go od porannej odprawy do wieczornego obchodu. Koledzy lubią z nim wyjść do knajpy, ale jakoś mu się nie zwierzają. Pacjentki chwalą wspaniałego doktora, choć zaraz po wyjściu z gabinetu rejestrują się na wizytę do innego, który im wszystko wytłumaczy. Bryluje w czasie zabiegów racząc instrumentariuszki i zaintubowanego soczystymi dowcipami o pacjentkach, blondynkach i zakonnicach. Potrafi wszystko obrócić w żart - obcięty paluszek, ból brzuszka, badanko ginekologiczne, kalafiorka w odbytnicy i żulika, co się był przekręcił na dyżurze.
    Lekarz - Smerfuś. Właściwie nikt nie wie, skąd się wziął i jak to się stało, że pracuje na tym oddziale. Na studiach ledwo zaliczał, LEK-u ponoć raz nie zdał. Ani się specjalnie wysłowić nie umie, ani z niego naukowiec, smykałki do zabiegów też po nim specjalnie nie widać. Jest zaskakująco odporny na wszelkie roszady personalne i inne złe zaklęcia. Mówi się, że w przyszłości zostanie przywódcą wioski. Nie wiadomo czemu? Może ma na to wpływ zbieżność nazwisk z Papą Smerfem...
    Lekarz - Laluś. Wyprasowana koszula, nienaganny fartuch, markowy stetoskop, Ray Bany, iPhone, codziennie ogolony i pachnący Hugo Bossem. Pali slimy, więc nie rozstaje się także z gumą do żucia. Najlepiej się czuje w zamkniętym gabinecie, gdzie dopieszcza epikryzę i kupuje buty z Zalando. Uważa, że powinno się dyscyplinarnie wypisywać nie tylko alkoholików, ale i pacjentów, którzy śmierdzą: moczem, potem, kałem, wymiocinami, psem, człowiekiem (niepotrzebne skreślić). W ogóle pacjentów stara się unikać, a jeśli już, to trzyma ich na odległość biurka. Wyjątkiem są pacjentki dwadzieścia plus.
    Lekarz - Marko Smerf. Zagłosował nogami. Wsiadł w Ryanaira, na przysłowiowy prom lub ruszył autostradą A4 na Zachód. Pracuje za granicą i opowiada o swoim życiu w samych superlatywach. Olał zapyziałą wioskę smerfów, czasem tylko zagląda do rodziny. Świetnie zarabia, nie przewala tony zbędnych papierów, cieszy się szacunkiem pacjentów (tylko niektórzy podejrzliwie wsłuchują się w jego akcent), jednym słowem: oddycha wolnością. Czasem tylko, przeważnie na Gwiazdkę, nie wiedzieć czemu robi mu w głębi serca jakoś ckno i tęskno.
    ***
    Lekarz - Gargamel. No cóż. Dla ministra zdrowia nic lepszego się nie znalazło. Uosabia całą biurokrację i fatalną organizację pracy, która pożera lekarski entuzjazm i cenny czas. I choć klakierów wokół niego całe mnóstwo, to nic nie osiągnie, póki nie zacznie działać racjonalnie
    Mateusz Malik, smerf

    Kot

    "Dobra zmiana" w ratownictwie?

    Przez Kot, w Opinie i komentarze,

    Światło dzienne ujrzał projekt Ministerstwa Zdrowia nowelizacji ustawy o Państwowym Ratownictwie Medycznym. Pośród wielu zmian i ciekawych koncepcji jedna stanowczo wybija się spośród innych. Takiej rewolucji tak szybko chyba nikt się nie spodziewał. Najciekawsza i najważniejsza zmiana to... usunięcie z zespołów ratownictwa medycznego (czyli karetek pogotowia) lekarzy! Tak! To nie żart! Już wkrótce na pomoc wyjadą wyłącznie ratownicy!
    Moim zdaniem jest to bardzo dobra zmiana. Pogotowie ratunkowe w Polsce od zarania dziejów było domeną stażystów, wziętych z łapanki, dorabiających sobie bądź zsypem dla osób, które nigdzie sobie nie radziły (bądź nie chciały radzić). Wszystkich ich łączyła jedna rzecz: byli nieprzygotowani do zabezpieczenia pacjenta w stanach nagłych. Prawdziwi pasjonaci, którzy posiadali niezbędną wiedzę i umiejętności zawsze stanowili mniejszość. Skończą się zatem bolączki dyrektorów pogotowia z zapełnianiem grafików i szukaniem "jakiegokolwiek" lekarza. Skończy się przedłużanie w nieskończoność okresów przejściowych dla tzw. "lekarzy systemu".
    Z drugiej strony brak lekarza budzi obawy czy pacjenci zostaną należycie zabezpieczeni i czy sami ratownicy medyczni będą w stanie poradzić sobie ze wszystkimi przypadkami. Wiele lat istnienia zespołów podstawowych pokazuje, że ratownictwo nie wymaga wiedzy tajemnej a ratownicy są bardzo dobrze do tego przygotowani. Oczywiście, ci, którzy zostali odpowiednio wyszkoleni i systematycznie podnoszą swoje kwalifikacje. Życie i rynek szybko zweryfikują kto się nadaje do tej pracy. Wprowadzone minimum 3 ratowników w jednej karetce to koniec postulowanych problemów z dźwiganiem pacjenta, przekładaniem na deskę ortopedyczną oraz brakiem rąk przy resuscytacji.
    Usunięcie lekarzy z karetek pozwoli poczynić duże oszczędności. Zaoszczędzone pieniądze będzie można przeznaczyć na dofinansowanie szpitalnych oddziałów ratunkowych. Lekarze usunięci z karetek mogą zasilić SORy, które borykają się z ogromnymi niedoborami kadrowymi. Gdyby na przykład w Warszawie wszystkich lekarzy jeżdżących w karetkach przenieść do szpitali to każdy SOR zyskałby 2 dodatkowych a każda izba przyjęć 1 dodatkowego lekarza. Z pożytkiem dla funkcjonowania tych jednostek. Pytanie czy Ci "lekarze systemu", którzy od lat zajmowali się wyłącznie pracą w pogotowiu ratunkowym poradziliby sobie w SORach?

    MedFor.me
    Dziś już wiadomo, że Manifestacja PZM z 24.09.2016 wywarła realny wpływ na pewne polityczne decyzje. Jak bardzo odległe będą to skutki - przyszłość pozostaje niewiadomą. Pewnie wiele osób się ze mną zgodzi, że jednym z największych sukcesów tego wydarzenia, jak i trwającej od wielu miesięcy kampanii informacyjnej jest wzrost społecznej świadomości na temat realiów funkcjonowania opieki zdrowotnej w Polsce. Na niespotykaną dotąd skalę ogólnopolskie i lokalne media analizują i relacjonują postulaty środowisk medycznych, a do opinii publicznej w końcu przebija się przekaz, że tylko dobrze opłacana i sprawnie funkcjonująca opieka zdrowotna może zagwarantować bezpieczeństwo dla pacjentów. Drodzy Medycy - przejęliśmy media w tym dniu i co do tego wątpliwości być nie może!
    Zachęcamy do obejrzenia drugiej części naszej fotorelacji. Tym razem przedstawiamy kulisy przygotowań do marszu. Manifestacja PZM "od zaplecza".
    FOTORELACJA
    Ratownicy medyczni na placu Zamkowym

    Manifestacja umożliwiła wyjście z cienia wielu środowiskom związkowym, które do tej pory nie miały siły przebicia...

    Tak, chodzi o Nysę z Opolszczyzny! Przybyliście z całej Polski!

    Dobra organizacja = dobra manifestacja!

    Młode twarze i charakterystyczne PR wplecione w stetoskop - było Was naprawdę wiele, Młodzi Lekarze!

    Katarzyna Pikulska nie traci werwy i głosu od początku do samego końca!

    Warszawska Starówka, polska młodzieżówka...

    Z humorem, dystansem, ale o poważnych sprawach...

    Codzienne dylematy młodych lekarzy...

    Jest w nas wiele nadziei i entuzjazmu. Nie wyjedziemy za granicę, jeśli stworzycie nam warunki do pracy i rozwoju!

    Nic nie jest za darmo. Karma też!

    Warszawa jest nasza - wszystkie zawody medyczne!

    To nie hamletyzowanie!

    Nikt nas nie podzieli!

    Tekst: Mateusz Malik. Autorzy zdjęć: Kinga Antos-Latek i Mateusz Latek

    Newman
    W manifestacji Porozumienia Zawodów Medycznych 24 września 2016 w Warszawie licznie wzięli udział przedstawiciele medycznych związków zawodowych oraz wszystkich zawodów związanych z medycyną (pielęgniarki, położne, technicy medyczni, ratownicy medyczni, diagności medyczni, fizjoterapeuci, technicy radiologiczni, lekarze specjaliści, lekarze rezydenci, lekarze stażyści, studenci). Kolorowy orszak białych fartuchów, pomarańczowych ratowniczych kurtek, niebieskich zabiegowych bluz przyciągał wzrok warszawiaków i odznaczał się na tle miejskich murów.
    Marsz rozpoczął się pod Kolumną Zygmunta, przebył Trakt Królewski i mijając Prudentiala oraz PKiN dotarł do placu Konstytucji.
    Tam wystąpienia mieli zarówno reprezentanci wszystkich grup zawodowych, jak i minister zdrowia Konstanty Radziwiłł, który jak niespodziewanie się pojawił, tak też po angielsku zszedł ze sceny.
    "Wszyscy medycy są na ulicy", by zwrócić uwagę społeczeństwa i polityków na palące problemy służby zdrowia i aby skłonić Rząd do szybkiego wzrostu państwowych nakładów na ochronę zdrowia. Czy premier Beata Szydło usłyszy coraz głośniejszy głos środowiska medycznego i włączy "Program Zdrowie+" do harmonogramu prac? Czas pokaże...
    FOTORELACJA
    Początek Manifestacji na Krakowskim Przedmieściu

    Czas na ZDROWIE +

    "Żył z pasji do ratowania innych" - siebie nie uratował...

    Pochód rozciągał się na całą ulicę...

    "Powołaniem się nie najesz"

    "Wszyscy medycy są na ulicy"

    "Wyzysk rakiem ochrony zdrowia!"

    Mogliśmy liczyć na ochronę policji - dziękujemy!

    "System zmusza mnie, bym zoperował Twoje biodro za 12 lat" - lekarz ortopeda

    "Kolejka poniża pacjenta"

    Lekarze powinni zarabiać dobrze, jeżeli chodzi o młodych, a bardzo dobrze, jeżeli chodzi o tych doświadczonych - Jarosławie Kaczyński, Pamiętamy!

    Przejście przed siedzibą Ministerstwa Finansów - to między innymi tu muszą zapaść kluczowe decyzje!

    Służba zdrowia zrujnowana jak budynek Prudential... Czas na odbudowę!

    "Jeszcze Polska nie zginęła póki my leczymy!"

    "Nie zabierajcie czasu pacjenta biurokracją!"

    Pałac Kultury i Nauki nigdy nie widział jeszcze tylu medyków w jednym miejscu...

    Polska - Europejski kraj, a medyczny trzeci świat...

    "Zdrowie Polaka w cenie BigMaca!?"

    "Nie zmuszajcie nas do palenia opon!"

    Medycy RAZEM na ul. Marszałkowskiej

    "Wszyscy medycy są na ulicy" - a jesienne słońce nam przyświeca

    "Polko! Kto odbierze Twój poród jak wyjedziemy?"

    Scena na placu Konstytucji

    "Biała manifestacja" w Warszawie - czy politycy zachęcą tych młodych, uśmiechniętych ludzi do pozostania w Polsce?

    Autor zdjęć: Mateusz Malik, lekarz

    Newman

    Wywiad z Damianem Pateckim

    Przez Newman, w Wywiady,

    O życiu lekarza w pracy i po pracy, realiach polskiego systemu opieki zdrowotnej, buncie młodych lekarzy i nadchodzącej demonstracji Porozumienia Zawodów Medycznych - o "medycynie i życiu" naszemu portalowi opowiedział lekarz Damian Patecki, charyzmatyczny przewodniczący Porozumienia Rezydentów Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Lekarzy.

    Mateusz Malik: damianmowi.pl - skąd idea bloga o dość przewrotnej nazwie?
    Lekarz Damian Patecki: Strona Bartosz Mówi mnie zainspirowała, poza tym lubię pisać. Mam nadzieję, że moja twórczość jest atrakcyjna dla czytelników.
    Lektura. Piszesz na swoim blogu o wartości czytania. Kto czyta, nie błądzi i zajdzie wysoko... Odwołujesz się do kilku pozycji, które są obowiązkowe dla każdego, kto myśli o karierze politycznej lub publicznej w ogóle. Które (powiedzmy 5) książek uważasz za kluczowe i polecasz?
    To się cały czas zmienia. Na teraz:
    "Przebudzenie" Anthony de Mello 
    "Kapitał w XXI wieku" Thomas Piketty
    "Fantomowe Ciało Króla" Jan Sowa
    "Inna Rzeczpospolita jest możliwa" Jan Sowa
    "Prześniona Rewolucja" Andrzej Leder
    Stałeś się dla współczesnego pokolenia młodych lekarzy swego rodzaju znakiem sprzeciwu. Uosobieniem idei, że można postawić na swoim, nie ugiąć się, zawalczyć, rozpocząć konstrukcję zamiast ciągłej dekonstrukcji. Jak się czujesz w tej roli?
    Nie analizuję tego, nie czuję się w ten sposób. Po manifestacji planuję odpocząć i już nie mogę się doczekać. Mam świetny zespół, co sprawia, że moja rola polega raczej na byciu arbitrem, wyznaczaniu pewnej wizji i kierunku działania.
    Czasem nierealne z pozoru marzenia warto wyartykułować. Minie 15 lat i my, obecni trzydziestolatkowie zaczniemy dobiegać pięćdziesiątki. Obecni rezydenci będą ordynatorami, młodsi asystenci doktorami hab, a niejeden z nas stanie się dyrektorem placówki medycznej czy politykiem. Co zrobisz, gdy dostaniesz od ówczesnego premiera propozycję przyjęcia teki ministra?
    Zgodzę się, zaproponuję śmiały plan reform i podam się do dymisji, jeśli moje założenia nie będą miały szans na realizację. Chciałbym zapoczątkować taką tradycję, że brak możliwości na efektywne działanie sprawia, że rezygnujesz. Boję się tylko, że teraz kiedy publicznie zdradziłem swój plan to nikt nie zaproponuje mi tej posady (śmiech). Problem jest taki, że niespecjalnie lubię politykę, to taka gra, gdzie nie liczą się wartości takie jakie wyznaję, jak lojalność czy uczciwość.
    Czy zgodzisz się ze stwierdzeniem, że apolityczny i bezpartyjny fachowiec może cokolwiek zmienić na polskim podwórku?
    Nie może nic zmienić. Do przeprowadzenia zmian jest potrzebne albo poparcie właściwych, decyzyjnych ludzi albo bardzo duże wzmożenie nastrojów społecznych. 
    Zawód - lekarz. Chciałbym poznać twoja opinię na temat optymalnego systemu opieki zdrowotnej. Czy bliższy jest Ci model szwedzki (zero praktyki prywatnej, potencjał lekarza wykorzystuje państwo dla dobra obywateli) czy amerykański (ubezpiecz się i przeżyj, liczyć możesz praktycznie tylko na siebie: i jako pacjent, i jako lekarz)?
    Za najlepszy na świecie jest uznawany system holenderski, gdzie są ubezpieczyciele którzy ze sobą konkurują. Amerykański system jest nieefektywny finansowo, ale lekarze dużo zarabiają. W Szwecji lekarzom też się dobrze żyje, ale co jest bardziej istotne, kiedy zachorujesz, to nie grozi ci bankructwo.
    Jak uważasz? Czy obecny młody lekarz powinien sobie zaplanować drogę swojej kariery zawodowej, rozpisać plan rozwoju, postawić przed sobą cele i realizować je niczym Frank Underwood? A może lepiej dać się ponieść nieprzewidywalnym wiatrom kariery, a tym samym przeżyć mniej rozczarowań i „zawodowych zawodów”?
    Nie wiem, warto być dobrym dla pacjentów i współpracowników. Inaczej to wszystko nie ma sensu. Lekarze jeśli aspirują do bycia elitą społeczną powinni kierować się przede wszystkim światem wartości. 
    Czy w którymś momencie poważnie myślałeś o emigracji? Dokąd?
    Od czasu do czasu myślę. Południe Europy, mówię biegle po hiszpańsku, uczę się francuskiego. Mam nadzieję, że uda nam się coś osiągnąć i że nie będę musiał emigrować.
    Co jest dla Ciebie celem nadrzędnym? To znaczy: wyobraźmy sobie sytuację, gdy sprawy pracownicze i płacowe w służbie zdrowia zostaną sensownie uregulowane i uda się rozwiązać najbardziej palące problemy. O co wtedy będzie walczył Damian Patecki?
    Nie będę o nic walczyć, tylko będę sobie spokojnie żył.
    Czy był ktoś, kto nadał szczególny smak Twojej zawodowej ścieżce? Spotkanie z kim traktujesz jako ważne z perspektywy Twojej kariery medycznej?
    Kilku lekarzy zarówno w mojej obecnej pracy jak i poprzednich. Miałem dużo szczęścia pod tym kątem i mogłem się bardzo dużo nauczyć od starszych koleżanek i kolegów.
    Na studiach mądry nauczyciel, laryngolog, doktor Maciej Przestalski powiedział nam (studentom wówczas), że musimy koniecznie znaleźć sobie jakieś zajęcie poza pracą zawodową, bo w przeciwnym razie będziemy pić, ćpać albo jedno i drugie. Gdzie jest Twój wentyl bezpieczeństwa?
    Lubię sport, biegam, gram w piłkę, jeżdżę na rowerze i na rolkach, gram w piłkę, chodzę na siłownię.
    I na koniec: Co powiesz tragikomicznym bohaterom <<magazynu porażka>>? "Zawiodło was wstrętne państwo" czy "Jesteście sami sobie winni, widziały gały, co studiowały”
    Ani jedno ani drugie, Wasze życie jest w Waszych rękach, rzeczywistość można zmienić, choć jest to trudne zadanie.
    Bardzo dziękuję za wywiad, za cenny lekarski czas.
    ***
    Rozmawiał: Mateusz Malik, lekarz. Zdjęcia: politykazdrowotna.com, zdjęcia prywatne dzięki uprzejmości Damiana Pateckiego i FB Porozumienia Rezydentów

    Kot

    Świro-lotek: "Dobry" tata

    Przez Kot, w Weekend For.me,

    Zapowiadał się bardzo spokojny dyżur w NPL
    Trzy godziny, kilku pacjentów. Zapada noc. Godzina 22:00. Korzystając z uroków rozpadającej się kanapy i starego telewizora wykorzystuję spokojny czas, aby trochę odpocząć.
    Sielankę przerywa pielęgniarka: "Doktorze, pacjent jest".
    "Trudno" - mruczę do siebie i podnoszę się z kanapy. "Załatwię to szybko".
    W poczekalni moim oczom ukazuje się mężczyzna i dziecko. Na oko 10 lat.
    Okazuje się, że pacjentem będzie jednak dorosły mężczyzna. Nietypowa sprawa. Zdarza się, że rodzic przychodził z dzieckiem do NPL w nocy, gdy jest chore, ale żeby na odwrót?
    "Zapraszam do gabinetu" - tymczasem nos wyłapuje dobrze znany zapach, który jednak szybko znika.
    "Może mi się zdawało"  - myślę.
    "Co Panu dolega?" - próbuję się uśmiechać, gdy pacjent relacjonuje swoje dolegliwości. Mówi dziwnie niewyraźnie. Ponownie wydaje mi się, że poczułem ten zapach.
    "Trzeba to sprawdzić" - wyciągam szpatułkę i zaglądam do gardła. "Spryciula, wstrzymał oddech"
    Zaraz się przekonamy. Osłuchuje serce i płuca. Pacjent odwraca głowę ode mnie jakby nie chciał, żebym poczuł. Normalnie żaden pacjent nie przejmuje się zapachem, jaki wydziela się z jego jamy ustnej. Większość bez pardonu dyszy i kaszle na doktora w czasie badania. Tymczasem ten pacjent nagle doznał przypływu dobrych manier. "Zaraz cię dopadnę, bratku" - przebiega mi przez myśl.
    "Proszę głęboko oddychać! Głębiej! O tak!"
    Woń przetrawionego alkoholu wypełnia gabinet. "Nie pijesz od dziś" - szybka diagnoza.
    "Pił pan alkohol?" - szybkie cięcie, bez ogródek. W oczach pacjenta zdziwienie i strach.
    "Jedno piwo, prawie nic nie piłem" - pada standardowy tekst numer 2.
    "Przychodzi Pan pijany w nocy z dzieckiem?"
    "Nie jestem pijany" - protestuje pacjent. Jest dziwnie spokojny. Każdy normalny człowiek już by zrobił awanturę: co sobie ten bezczelny konował wyobraża.
    "Policja przyjedzie i oceni" - dzwonię na 997, wyjaśniam sprawę dyspozytorowi.
    "Gdzie jest matka dziecka? Może je odebrać?" - pytam
    Dziecko próbuje bronić tatusia. Widać, że nie pierwszy raz jest podobny problem. Dowiaduję się, że mama wyjechała pociągiem daleko i nie może przyjechać. Tymczasem pacjent dzwoni i przekazuje komuś przez telefon, że jest problem. Nie zamierzam wypuścić dziecka z przychodni pod opieką pijanego tatusia.
    Przyjeżdża patrol. Policjanci przystępują do swoich czynności. Badanie alkomatem wykazuje, że pacjent jak najbardziej jest pijany. Po kilku minutach pojawia się matka z jeszcze jednym dzieckiem, małym chłopcem. Ona również spożywała alkohol, ale nie jest pijana. Okazuje się, że nie pojechała nigdzie pociągiem. Była w domu i twierdzi, że tata wyszedł gdy była w innym pokoju. Nawet nie wiedziała, że zabrał ze sobą córkę. Fajna rodzinka...
    Policjanci spisują wszystko w kajecie. Wychodzą z przychodni w towarzystwie rodzinki. Przez okno widzę, jak puszczają ich wolno.
    Warto było?
    Przynajmniej mam czyste sumienie...


    hypersonic
    Zapraszamy wszystkich na manifestację Porozumienia Zawodów Medycznych 24.09.2016! Przemarsz rusza spod Kolumny Zygmunta na Placu Zamkowym w Warszawie w samo południe.
    Pomóż nam zmieniać polską ochronę zdrowia. To wiekopomna chwila, gdy wszystkie zawody medyczne mówią jednym głosem. Walczymy razem! Lekarz nie jest ważniejszy od Pielęgniarki. Pielęgniarka nie jest ważniejsza od ratownika! Wszyscy jesteśmy niezastąpieni!
     
    FILM: https://www.youtube.com/watch?v=rUQYhzh8Nuk
    TRASA PRZEMARSZU:

    Zapraszam do zapoznania się z materiałami informacyjnymi na fanpage'u Porozumienia Zawodów Medycznych i Grupie na Facebooku.
    Potrzebujemy zaangażowanych! Pomóż nam tworzyć realną szansę na zmiany. Manifestacja w czerwcu przyciągnęła 10 tys. osób. teraz będzie nas kilka razy więcej! Każde ręce do pracy będą przydatne.
    Jest z Nami już JEDENAŚCIE związków zawodowych!
    Szczegóły wydarzenia: https://www.facebook.com/events/1656852984636059/
    Darmowy transport dla wszystkich chętnych do wzięcia udziału z każdego dużego miasta w Polsce!


    Newman
    Nie milkną kontrowersje wokół marihuany medycznej i jej dostępności w Polsce. MedFor.me pisało o tym temacie w niedawnym artykule. Dyskusja na ten temat toczy się w wielu środowiskach, ale argumenty, których używają strony niekiedy wzajemnie się wykluczają...
    Grupy lobbystów skupione w "Wolnych konopiach" chcą przede wszystkim depenalizacji, a następnie także i legalizacji produktów na bazie Cannabis sativa/indica, organizacje skupiające pacjentów, motywowane różnymi informacjami spływające ze świata, żądają dostępu do produktów medycznych wytwarzanych z konopi, a grupy lekarzy, szczególnie neurolodzy apelują o uproszczenie procedur dostępu do leków wspomagających produkowanych z marihuany stosowanych w leczeniu m.in. opornej padaczki.
    W oficjalnym oświadczeniu Ministerstwo Zdrowia publicznie poinformowało o statusie prawnym leków opartych na kanabinoidach i ich dostępności w leczeniu.
    W Polsce dopuszczono do obrotu jeden lek - Sativex aerozol do stos. w jamie ustnej(27 mg/ml+25 mg/ml) - 1 poj. 10 ml zawierający  Delta-9-tetrahydrocannabinol+Cannabidiol, a stosowany we wskazaniu:
    Ministerstwo zaznacza jednak, że inne produkty lecznicze na bazie ziela konopi indyjskich, które są niedostępne w Polsce, mogą być, na wniosek lekarza, sprowadzone z zagranicy w ramach tzw. importu docelowego - z kraju, w którym posiadają dopuszczenie do obrotu. Podobnie "sprowadza się" powszechnie stosowaną w onkologii lomustynę.
    Co do refundacji tych leków decyzja jest podejmowana odrębnie w każdym indywidualnym przypadku zgodnie z poniższą zasadą:
    Do tej pory próby sprowadzana leków do Polski z pominięciem tej drogi kończyły się niejednokrotnie prawnymi reperkusjami dla "importerów". To trudny temat dla terminalnie chorych pacjentów, którzy sprowadzają np. z Niemiec olej z konopi czy tabletki z THC, mając świadomość, że biorą udział w przestępstwie. Podobnie dla lekarzy jest to trudny temat: skoro w Polsce powszechnie dostępne są kompletnie nieskuteczne leki homeopatyczne, to czemu piętnować ciężko chorych pacjentów, nawet jeśli na własne ryzyko stosują preparaty, których bezpieczeństwo nie zostało jeszcze w pełni zwalidowane.
    Kluczowym aspektem w całym sporze o medyczną marihuanę jest kwestia ich skuteczności w konkretnych rozpoznaniach. Każda decyzja podejmowana przez lekarza ma opierać się na tzw. Evidence Based Medicine - medycynie opartej na badaniach naukowych, tzn. nie wolno leczyć preparatem, który "pomógł naszej prababci" lub "wiadomo, że jest skuteczny". Warunkiem stosowania leków jest dowód ich skuteczności i bezpieczeństwa stwierdzony w wielu grupach badawczych. Dotychczas, wbrew pojedynczym doniesieniom medialnym, pomimo trwających wciąż badań naukowych nie potwierdzono wciąż skuteczności pochodnych Cannabis np. w leczeniu przyczynowym nowotworów u ludzi. Choć stwierdzono na przykład aktywność tetrahydrokannabinolu jako anty-VEGF, medycyna eksperymentalna wymaga wiele pokory - często leki fantastycznie "działające" w laboratorium w praktyce klinicznej okazują się bezużyteczne lub niebezpieczne.
    Co prawda Polska nie stanie się w najbliższym czasie drugim Urugwajem, gdzie w pełni zalegalizowano uprawę i stosowanie konopi, ale jest duża szansa, że do Sativexu dołączą niebawem kolejne produkty i leki o właściwościach wspomagających w terapii bólu, spastyczności, biegunek, czy anoreksji.
    Mateusz Malik, lekarz
    Źródła:
    Refundacja produktów leczniczych na bazie ziela konopi indyjskich - mz.gov.pl Olej z konopi nie powstrzymał glejaka. Profesor neurochirurgii komentuje polski przypadek uzdrowienia marihuaną - NATEMAT.PL

    Kot
    Godzina 1:00 w nocy. Do SOR przyjeżdża karetka "S". "Mamy pana z bólem brzucha"
    Pielęgniarki, gdy tylko zobaczyły pacjenta meldują posłusznie: "Doktorze! To pijak który tu przyjeżdża regularnie, symuluje różne objawy żeby go zostawić w szpitalu".
    Badam starannie.
    Od wczoraj rzekomo straszny ból brzucha. Nie może wytrzymać dlatego wezwał karetkę.
    Przy badaniu brzucha prezentuje deskowaty brzuch... Za co drugim dotknięciem bo nie znając tempa w jakim uciskam brzuch nie nadąża z napinaniem mięśni. Przy tym prezentuje różne "OCH! ACH! JAK BOLI! CO ZA KATUSZE!", wykonuje teatralne gesty i zwija się na kozetce.
    Słowem: symulant! Brzuch miękki, niebolesny.
    Dla świętego spokoju pobieram komplet badań "brzusznych".
    Pacjnent otrzymuje oczywiście stosowne leczenie:
    - Metamizol 2,5g i.m.
    - Drotaweryna 80 mg i.m.
    Po kilku godzinach okazuje się, że jedyną nieprawidłowością w badaniach jest.... a to niespodzianka! Etanol 2,5 promila!
    Pacjent otrzymuje wypis.
    Ja: Proszę bardzo. To jest wypis, wszystko jest dobrze. Nie jest pan na nic chory. Trzeba zgłosić się do lekarza rodzinnego i nie pić tyle alkoholu.
    Pacjent: Doktorze ja cierpię! Teraz zaczęło mnie boleć w klatce piersiowej! I duszno mi! Źle się czuję! Musze tu zostać Proszę dać mi KROPLÓWKĘ!
    Ja: Dostał Pan leki. Wszystko jest dobrze. Proszę iść do domu.
    Pacjent wyciąga z kieszeni 20 złotych, próbuje wcisnąć mi je do fartucha.
    Natychmiast cofam się o krok.Odtrącam jego rękę zmierzająca do mojej kieszeni.
    Ja: Zwariował Pan?! Co to za żarty! Natychmiast proszę sobie stąd iść!
    Pacjent: Ja muszę dostać kroplówkę! Nie mogę stąd iść. Masz! Zostaw mnie w szpitalu!
    Ja: DOSYĆ TYCH ŻARTÓW! WYNOCHA! NATYCHMIAST OPUŚCIĆ SZPITAL!
    Pacjent: Ale... Ale...
    Ja: WON!
    Pacjent wychodzi zrezygnowany. Jutro pewnie też wezwie karetkę.
    Znalazł sobie sposób na życie. Pije a jak trzeba wytrzeźwieć i iść do pracy to wzywa karetkę i przyjeżdża sobie do SOR na szybki "detox". Wyłudza płyny, ową tajemniczą "KROPLÓWKĘ" i benzodiazepiny. Popracuje parę dni, zarobi parę groszy i idzie pić dalej. Jak pieniążków zaczyna brakować znowu wzywa karetkę. W bezczelny sposób pasożytuje na wszystkich ludziach. Oczywiście nie chce się leczyć, skierowania do poradni leczenia uzależnień wywala do śmieci.


    Gonzo
    Nie jest żadną tajemnicą, że młodość dana jest nam tylko na krótki czas. Proces starzenia się, a co za tym idzie, śmierci jest nieunikniony. Czas jego rozpoczęcia oraz tempo przebiegu są zróżnicowane i zależą od wielu czynników. Bardzo ważną grupą wśród nich są czynniki związane ze środowiskiem, ale także ze stylem życia. Nie bez znaczenia pozostają jednak czynniki genetyczne i uwarunkowania rodzinne.
    Czy może więc istnieć gen odpowiedzialny za młodość?
    W zasadzie można powiedzieć, że tak. Oczywiście, z uwagi na złożoność tych procesów, nie można tutaj mówić o prostym dziedziczeniu, czy sytuacji, w której obecność dominującego allelu wydłuża młodość o X%. Jest to problem dużo bardziej skomplikowany.
    Naukowcy z Manfred Kayser of Erasmus Medical Center University Medical Center w Rotterdamie, po przeanalizowaniu aż 8 milionów wariantów DNA otrzymanych od około 2600 osób wyodrębniła gen MC1R. Holenderscy uczeni określili ścisłą korelację pomiędzy ekspresją tego genu a odmłodzeniem wyglądu twarzy o średnio 2 lata w stosunku do wieku metrykalnego i było to niezależne od współistnienia czynników zewnętrznych, czy nawet ilości zmarszczek. Dodatkowej wagi nabiera to w kontekście teorii, że fakt posiadania wyglądu młodszego niż wiek świadczyć ma o dobrej kondycji i zdrowiu organizmu.
    Inną wykazaną płaszczyzną działania genu MC1R jest kodowanie receptora melanokortyny-1. Zmniejszenie jego ekspresji powoduje wzrost wrażliwości na promieniowanie słoneczne oraz wszelkie tego następstwa (przyspieszenie starzenia się skóry, czy też predysponowanie do powstawania nowotworów skóry (zarówno raków, jak i czerniaka).
    Oczywiście opisane mechanizmy i wyniki to zaledwie wierzchołek góry lodowej, ale może stanowić światełko w tunelu poszukiwania legendarnego Źródła Wiecznej Młodości. Czyżby mityczna Shangri-La miała szansę stać się rzeczywistością?

    Kot

    Świro-lotek: SURSUM CORDA!

    Przez Kot, w Weekend For.me,

    2:00 w nocy. Po uporaniu się z dziennym nawałem pacjentów przytuliłem się do poduszki w pokoju lekarskim. Trochę snu dla zmęczonego mózgu, uspokajam się, adrenalina powoli opada. Już niedługo, może się uda, odpoczynek, może nawet kilka godzin. Moja świadomość powoli rozpływa się, jeszcze chwilka...
    SURSUM CORDA!!
    "Co?! Chyba coś mi się przyśniło. Zdawało się. Nieważne. Zasypiam... Już chwilka, już kilka sekund i..."
    SURSUM CORDA! W GÓRĘ SERCA! - dziki, zachrypnięty głos przecina powietrze i świdruje w mojej głowie
    Zrywam się. Adrenalina uderza. W głowie myśli śmigają: "Co za c^&$, j%#@%&$, k%$@#, d%^@&!"
    Wypadam z gabinetu z rządzą mordu w oczach.
    Na wózku siedzi aromatyczny jegomość przywieziony przez pogotowie ratunkowe. Znaleziony na ulicy. Na głowie opatrunek przesiąknięty krwią. Wita mnie radosny okrzyk: "SURSUM CORDA! W GÓRĘ SERCA!"
    Gabinet zabiegowy, stół, golenie głowy. Moim oczom ukazuje się głęboka rana. Pacjent się rozkręca.
    Pacjent: DOBRZE ŻE ŻYJĘ TO SIĘ JESZCZE NAPIJĘ! KOLEGÓW MAM WIELU WIĘC NIE WSTĄPIĘ DO PZPR-u! Szacuneczek Panowie! SURSUM CORDA!
    Sięgam po szew 2.0...
    P: SURSUM CORDA!
    Wyciskam skrzepy z rany, przemywam...
    P: SURSUM CORDA! WIERZĘ W BOGA, NIE STRASZNA MI ŻADNA TRWOGA!
    Szyję...
    P: SURSUM CORDA!
    Szyję...
    P: W GÓRĘ SERCA!
    Ja: Jak się zaraz nie uspokoisz to zaraz będzie trwoga!
    P: Szacuneczek Panie Dyrektorze! SURSUM CORDA! Ja szanuję wszystkich, nikomu nie wadzę!
    Ja: Ucisz się! Jest 2 w nocy. I nie ruszaj głową!
    Opatrunek, anatoksyna, skierowanie na tomografię.
    "Może w oczekiwaniu na wynik będę miał chwilę spokoju... Chociaż pół godziny, jutro na kolejny dyżur." - nadzieja kołacze się po głowie
    Niemal jednocześnie podjeżdżają trzy karetki. Obrzęk płuc, ból w klatce piersiowej, chłopak pocięty nożem w jakiś dyskotekowych porachunkach.
    "To będzie upojna noc" - nadzieja umiera.
    A potem upojny dzień...



    Gonzo
    Czerniak skóry jest obecnie coraz częściej występującym nowotworem. Wcześnie wykryty daje szanse skutecznego wyleczenia. Niestety, w dalszym ciągu wiele przypadków wykrywanych jest w zaawansowanym stadium, co znacznie pogarsza rokowanie. Do niedawna, bo jeszcze kilka lat temu, jedyną możliwością leczenia systemowego była klasyczna chemioterapia, której efekty nie były najlepsze.
    Jednakże od kilku lat jesteśmy świadkami najnowszej historii medycyny. Na naszych oczach dokonał się przełom, jakim było wprowadzenie terapii celowanej i immunoterapii w zaawansowanym, przerzutowym czerniaku. Na początku nowe metody leczenia stanęły otworem przed pacjentami, u których stwierdzono obecność mutacji BRAF w genomie komórkach nowotworowych. Dla tych chorych adresowane jest przeciwciało anty-BRAF, czyli wemurafenib, który spowodował znaczne wydłużenie okresu wolnego od progresji choroby (PFS), a także czasu całkowitego przeżycia (OS). Kolejnym krokiem było wprowadzenie w drugiej linii leczenia ipilimumabu - przeciwciała przeciwko receptorowi CTLA-4. Jest to immunoglobulina, która dawała dość dobre odpowiedzi, ale niestety u niewielkiego odsetka chorych. Dlatego też, biorąc pod uwagę dalsze postępy w terapii, obecnie odchodzi się od tego środka. W dalszym etapie wprowadzono drugie przeciwciało anty-BRAF, czyli dabrafenib. Jest to lek o podobnym działaniu do wemurafenibu, jednak o innym, korzystniejszym profilu toksyczności. Ponadto najnowsze badania wykazały, że dużo większą skuteczność ma połączenia inhibitora BRAF z inhibitorem MEK (np. trametynibem), co znacząco zwiększa skuteczność terapii. Prawdziwym krokiem milowym okazało się jednak wprowadzenie w Polsce programów terapeutycznych dla dwóch nowych przeciwciał, skierowanych przeciwko białku PD-1, co miało miejsce 1 lipca 2016 roku. Te dwa leki to pembrolizumab i niwolumab. Są to przeciwciała o innowacyjnym działaniu, znajdujące zastosowanie zarówno w pierwszej (u pacjentów bez mutacji BRAF), jak i w drugiej linii leczenia (u chorych, u których stwierdzono obecność mutacji BRAF).
    Jakie to ma znaczenie?
    Porównajmy to, co było jeszcze do niedawna i to, co mamy do dyspozycji teraz. Klasyczna chemioterapia pozwalała na uzyskanie okresu wolnego od progresji choroby rzędu 5-6 miesięcy. Przeciwciała anty-BRAF i anty-CTLA-4 wydłużyły ten okres do około roku. Najnowsze leki, czyli przeciwciała anty-PD1 pozwalają na osiągnięcie mediany (!) PFS przewyższającego 2 lata. Mogłoby się wydawać, że to niedługo jeśli chodzi o wartość bezwzględną. Jednakże trzeba zauważyć, że w ciągu kilku ostatnich lat udało się osiągnąć ponad czterokrotne wydłużenie okresu wolnego od progresji choroby. Dla przeciętnego pacjenta to jest ogrom czasu. A w pojedynczych przypadkach zastosowanie nowoczesnych leków to szansa na niespotykane wcześniej w zaawansowanym czerniaku wieloletnie przeżycie.
    Należy nadmienić, iż badania nad nowymi przeciwciałami oraz nowymi konfiguracjami leków trwają cały czas. Oby tak dalej.
    Gonzo

    Kot

    Świro-lotek: Mega Kumulacja!

    Przez Kot, w Weekend For.me,

    Do NPL zgłasza się pacjentka, lat około 30.
    Pacjentka: Ja chciałam lek na zwyrodnienie kręgosłupa! (podaje kartę wypisową z oddziału neurologii gdzie diagnozowała zmiany zwyrodnieniowe kręgosłupa). Bardzo mnie bolą plecy!
    Ja: Dostanie Pani ketoprofen...
    Pacjentka: Nie nie chcę tego! Żądam tego leku, który wypisali mi na neurologii!
    Ja: (zerkam na kartę - w wypisie jakiś egzotyczny preparat nimesulidu) Proszę Pani - przepisuję taki lek jaki uważam za stosowne. Przychodzi Pani do nocnej pomocy lekarskiej po doraźną pomoc. Ten lek mógł wypisać Pani lekarz rodzinny.
    Pacjentka: Ja żądam tego leku! Tylko ten lek leczy przyczynę mojej choroby! Tak powiedział mi neurolog i neurochirurg!
    Ja: A czy neurolog i neurochirurg nie mówili Pani, że nie ma żadnego leku, który leczy przyczynę choroby zwyrodnieniowej kręgosłupa? Lek, którego się Pani domaga to lek przeciwbólowy.
    Pacjentka: Ja żądam leku, który leczy przyczynę mojej choroby! Masz mi przepisać właśnie ten lek!
    Ja: To nie wspomnieli, że jedyne leczenie przyczyny to ćwiczenia, rehabilitacja i redukcja masy ciała? (podaję receptę)
    Pacjentka: Ty chamie!
    Pacjentka wyrywa mi kartę wizyty spod ręki, drze na kawałki i rzuca na podłogę. Następnie drze na kawałki receptę na ketoprofen, rzuca nią we mnie i wybiega z gabinetu.
    Słyszę z korytarza: "UCIEKAJCIE! TO JEST JAKIŚ ŚWIR! ON JEST NIENORMALNY! TO JAKIŚ KONOWAŁ!"
    <facepalm>


×
×
  • Dodaj nową pozycję...

Powiadomienie o plikach cookie

By using this site, you agree to our Warunki użytkowania.