Skocz do zawartości
  • Newsy

  • Mój pierwszy raz. Jak to jest uratować życie przypadkowej osobie?


    Gość

    Przekonałem się o tym na wakacjach: Lekarzem nie przestajesz być nigdy. Służysz zawsze. Jak ksiądz. Wierny do końca. Nie od 8 do 16, nie od poniedziałku do piątku, ale ZAWSZE. Prof. Religa mówił, że lekarzem nie przestajesz być nigdy, inaczej zmień swój fach. Ale dziś nie o filozofii życia, ale o tym, że swoje lekarskie obowiązki pełnimy przez całe życie, bez względu na sytuację.

    W czasie studiów i to na wakacjach, zgodnie z zasadą "biedny student - bogate wakacje" zdarzył mi się mój pierwszy raz... Nie ten, o którym większość myśli, ale ów, na który niejeden lekarz musi czekać do czasu swojego pierwszego trudnego dyżuru. Zdarzyło mi się to dużo wcześniej. Jak to ze współczesną młodzieżą bywa...

    Zamek, słońce, czerwiec, upał jakieś 38-39 stopni. Z dwiema koleżankami na dziedzińcu pewnego zamku robimy sweet focie i nagle w pobliżu turysta pada na ziemię. W głowie oczywiście myśli: "jesteś super lekarzem, turbo ratownikiem, masz wiedzę, uratujesz go, idź i zostań bohaterem". No i poszedłem.

    Stojący tłum polewa mężczyznę wodą. Fakt - moja pierwsza myśl: to zwykłe omdlenie przy takiej temperaturze. Może jakieś drgawki... Ale zgodnie ze sztuką podchodzę i sprawdzam oddech oraz tętno. Jako wykształcony członek służb medycznych sprawdzam wszystko za jednym zamachem, bo znam już specjalne metody. Wszak jestem po egzaminie (i to na świeżo) z medycyny ratunkowej. I wtedy wypowiedziałem pierwszy raz słowa: Zatrzymanie krążenia. Brzmiały jak watykańskie Habemus Papam. Tylko tam cieszą się i skaczą z radości. U mnie było trochę inaczej.

    Te ułamki sekund, kiedy w sercu wakacji i wypoczynku nagle podejmujesz walkę o ludzkie życie. Co masz w głowie za pierwszym razem? To jakaś masakra. Pustka i miliony myśli: Co robić? Algorytmy w głowie, ale co z tego. To już nie manekin, a żywy pacjent. Nie ma nade mną lekarza, nie ma mentora ani kogoś, kto pomoże. Jestem sam. Odpowiedzialny. To ja podejmuje decyzje i to ode mnie zależy los naszego poszkodowanego. Niby banalne ale jak ważne. No to działamy!

    Koleżance nr 1 zlecam wezwanie pogotowia. Jest ona fizjoterapeutką, więc wie jak postępować. Niestety otrzymuję informację, że karetka dojedzie do 15 minut, bo spora odległość do zamku. Myślę sobie: bosko. Jak moje biedne, odsłonięte kolana wytrzymają tę twardą zamkową kostkę? Szybko pojawiło się silne przekrwienie i zadrapania. Ale co tam. Jestem lekarzem!

    Tłum dzieci dookoła. A ich cudowne opiekunki zamiast uchronić pociechy przed traumatycznymi widokami, stoją i patrzą jak sroki w... Może któraś ruszy się i pomoże? Pozbyliśmy się ich dopiero po chwili, ale co zostało im w głowach to już ich.

    Koleżanka nr 2 wspomaga z udrażnianiem dróg oddechowych, woła po cisnących się wkoło ludziach o więcej tlenu. Dopinguje, liczy uciśnięcia.

    A gdzie obsługa zamku? Strażnicy? Kierownicy? Ktokolwiek? W bramie, jakieś 20 metrów od nas czai się strażnik. Uchyla się, byleby go ktoś o coś nie poprosił. Przy nas nie ma szans na lenistwo. Wołamy go, aby chociaż apteczkę nam przyniósł, cokolwiek. O AED już nie wspomnę. Po chwili łaskawie donosi sprzęt. Nareszcie! Możemy prowadzić wentylację pacjenta, 30:2 nabiera sensu. Ale mięśnie mocno dają się we znaki. Trzeba się zmienić. Algorytm nie bezpodstawnie mówi o zmianach co 2 minuty. Bo moje uciśnięcia nie są już tak skuteczne. Choćbym turbo siłacza zmusił do uciskania to każdy w końcu padnie. Zatem dołączył do nas pewien mężczyzna i wspomógł swoją muskulaturą.

    Ale oczywiście nigdy nie może być za łatwo. Oto z tłumu wyłania się "specjalista medycyny ratunkowej, anestezjologii i w ogóle wszelakiej medycyny". Podnosi rękę poszkodowanego i bezwładnie puszcza na ziemię po czym stwierdza: On już nie żyje. Ja w ułamku sekundy dostaję hipertensji i drgawek, żona popada w rozpacz. Sytuację ratuje koleżanka od wentylacji - soczysta wiązanka i specjalista znachor znika w tłumie.

    No i żona. Stoi i płacze nad mężem. Niesamowicie trudna i przejmująca sytuacja. Uciskam klatkę piersiową jej męża, brak oznak życia, a ona przypatruje się i nie może nic zrobić. Ale nie ma lepszej metody w takim momencie, niż uaktywnić rodzinę i włączyć ją do jakichkolwiek działań. Skłaniam ją więc do dyskusji o stanie zdrowia męża, zbieram godnie wywiad. Wiem już, że trochę nadużywa alkoholu, że dziś też dziabnął z rana, że serce chore, że leki takie.

    Nadjeżdża karetka.

    Nie zostawiam mojego pacjenta z nimi. Przecież to mój pacjent. Ogłaszam kim jestem i że chętnie im pomogę. Strzał jeden, drugi, migotanie komór, wkłucie, płyny, intubacja. Wzywamy helikopter? Nie ma gdzie wylądować, wzywamy „S”. W między czasie dyskusja, kim jestem, co już zrobiłem, co z wywiadu już wiemy. 

    Przyjeżdża karetka z lekarzem. Dopełniają formalności, badają pacjenta, pakują i jadą.

    Organizatorka wycieczki, z którą przybył nieszczęśnik zdobyła informacje, gdzie się uczę i wysłali list z podziękowaniami. To miłe. Pacjent przeżył. Bez powikłań. Po kilku dniach wyszedł ze szpitala. A ja zostałem lekarzem.

    Ten mój pierwszy raz do późnego wieczora przeżywałem. Siedząc na balkonie z piwkiem myślałem, czy wszystko dobrze zrobiłem. Czy prawidłowo rozpoznałem NZK; czy tętno było, czy nie; czy algorytm zastosowałem jak trzeba, czy opóźniałem; czy było jeszcze coś do zrobienia? Miliony myśli, analiza minuta po minucie. Ale jest sukces.

    Są też te smutne wnioski. Co gdyby mnie tam nie było? Kto udzieliłby pomocy? Służby porządkowe, kierownicy, którzy są teoretycznie przeszkoleni na wypadek takich sytuacji nie reagują. Przypadkowi turyści chętnie rzucają się do pomocy, ale ich wiedza jest też ograniczona. Nikt z tego tłumu nie sprawdził oznak życia. Niestety, ale wciąż brakuje w naszym społeczeństwie gruntownej wiedzy w zakresie pierwszej pomocy. Takiej, która zapewni bezpieczeństwo każdemu z nas. BLS.

    Jest też osobista refleksja: Jakiż jestem mały wobec potęgi medycyny. Jak bardzo mało wiem. Jak dużo jeszcze mnie czeka.

    Ale od teraz jestem lekarzem. Po swoim pierwszym razie.

    Łukasz Surówka




    Opinie użytkowników

    Rekomendowane komentarze

    Gratuluję zimnych nerwów, ja prawdopodobnie bym nie wytrzymała tak dużej presji tłumu. Gdyby Cię tam nie było, to mężczyzny nie uratowałby nikt. Szkoda, że w 90% przypadków dramatycznych sytuacji można liczyć tylko na to, że jest w pobliżu jakiś człowiek z wykształceniem medycznym, ponieważ nikt inny nie chce się angażować. To smutne, ale rzeczywiste. Ludzie boją się podejmować jakichkolwiek decyzji o pierwszej pomocy. Starsi nie znają, a młodsi są albo źle uczeni, albo wyrzucają z głowy wiedzę zaraz po EDB. Ja od swojej nauczycielki w gimnazjum słyszałam, że osobie z raną szyi trzeba pomóc opaską uciskową (właściwie zastanawia mnie, czy w takim razie poszkodowany szybciej się udusi czy wykrwawi?). Nikt nie myśli o tym, by na takich zajęciach dzieci nie marnowały godziny, tylko uczyły się algorytmów co lekcje na pamięć i, były z tego sprawdzane. Dokładnie to samo z ochroniarzami, nauczycielami i innymi "przeszkolonymi" - kurs nie powinien trwać dnia, a co najmniej miesiąc (spotkania dwa razy w tygodniu). Wtedy ludzie byliby wyuczeni na pamięć pierwszej pomocy, prawdopodobnie chętniej reagowaliby, impulsywnie. Trzeba też zmienić myślenie. Często boimy się reagować myśląc, że poniesie to konsekwencje prawne, a przecież, jak to mówią, nie ma źle udzielonej pierwszej pomocy. Przykład z czasów mojej klasy maturalnej. Koleżanka miała zwykłe podrażnienie oczu, do którego wystarczyło użyć kropli. Pielęgniarka zadzwoniła na pogotowie z tą, bądź co bądź, pierdołą. Sama nie zrobiła nic, nie dała również zrobić nic osobie z KPP. Czemu? Podejrzewam, że bała się podawać się czegoś innego niż krople na ból brzucha, ewentualnie nie umiała tego zrobić.

    A jeśli chodzi jeszcze o pomoc innym i znajomość udzielania pierwszej pomocy, to przypomniała się mi śmieszna sytuacja z roku bodajże 2014. Razem z grupą Maltańczyków zabezpieczaliśmy Boże Ciało w pewnym mieście. Pani w wieku około trzydziestu lat dostała ataku padaczki w kościele. Kulturalnie poprosiliśmy o zejście z dywanu, by można było ją trochę odsunąć od tłumu, kolega trzymał za głowę... Na co ksiądz z konfesjonału obok kazał nam się cofnąć i zasugerował, że to opętanie, co szybko poparły panie siedzące w tylnych ławkach. W tym momencie nie wiedziałam (zresztą nie tylko ja), czy wybucham od środka śmiechem, czy może zażenowaniem.

    Odnośnik do komentarza
    Udostępnij na innych stronach



    Join the conversation

    You can post now and register later. If you have an account, sign in now to post with your account.

    Gość
    Dodaj komentarz...

    ×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

      Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

    ×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

    ×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

    ×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.


×
×
  • Dodaj nową pozycję...

Powiadomienie o plikach cookie

By using this site, you agree to our Warunki użytkowania.