Skocz do zawartości
  • Newsy

  • "Lekarzu! Pacjent kompetentny rzadziej będzie podważał Twoje decyzje". Ostatni wywiad z ks. Janem Kaczkowskim!


    MedFor.me

    Ekskluzywna rozmowa MedFor.me z księdzem Janem Kaczkowskim - bioetykiem, dyrektorem Hospicjum im św. Ojca Pio w Pucku, który od pewnego czasu sam jest pacjentem i zmaga się z chorobą nowotworową, o czym otwarcie mówi. Autor wideobloga „Smak życia” i książek „Szału nie ma, jest rak”, „Życie na pełnej petardzie” oraz "Grunt pod nogami", która ukaże się już niebawem.

     

    Mateusz Malik: Proszę księdza, porozmawiajmy jak lekarz z pacjentem i doktor z szefem hospicjum. Istnieje przekonanie wśród lekarzy, że łatwiej leczy się osoby proste i niewykształcone niż pacjentów oczytanych, świadomych, mających w rodzinie lekarzy. Część z nas obawia się, że pacjent wytknie nam błąd albo zakwestionuje nasze zalecenia. Ile w tych obawach słuszności?

    Ks. Jan Kaczkowski: Sam nie pochodzę z rodziny lekarskiej. Wolę o sobie mówić, że jestem pacjentem kompetentnym, a nie roszczenioxjk2.jpgwym - to duża różnica. Dużo wiem o swojej chorobie i ta wiedza daje mi poczucie bezpieczeństwa, być może złudne poczucie panowania nad tym, co się ze mną dzieje. A kolegów lekarzy, w tym młodych adeptów medycyny uczestniczących w corocznym Areopagu Etycznym, zawsze przekonuję: Skoro już nie jesteście Państwo przekonani z punktu etycznego do dobrego, personalistycznego i godnego przekazywania trudnych informacji, to bądźcie przekonani z punktu widzenia pragmatycznego. Bo pacjent kompetentny rzadziej będzie podważał Wasze decyzje, nie będzie uciekał się do bezstronnego diagnosty Google i lepiej przyjmie Wasze zalecenia - osiem razy nie będzie wracał do gabinetu, aby mu jeszcze raz wytłumaczyć. I ważne jest też (co w Polsce bardzo kuleje) wyraźne prawo do tak zwanej second opinion. Abyście się Państwo nie obrażali, gdy pacjenci skonsultują się gdziekolwiek indziej i byście z tej second opinion zdobili swój atut i powiedzieli: „Proszę Pana. W mojej ocenie jest to „to i to”, ale oczywiście ma Pan prawo, a może nawet obowiązek skonsultować się jeszcze z kimś innym. Co dwie głowy to nie jedna. Dlatego polecam Panu mojego przyjaciela, doktora Kowalskiego. Ułatwię panu konsultację - zadzwonię, dam adres, umówię.” Wtedy tym większe pacjent będzie miał do Państwa zaufanie.

    Czyli warto konsultować się, dając poczucie pacjentowi, że nad jego leczeniem czuwa większy zespół…

    Podam prosty przykład z mojego życia. Kiedy jakiś czas temu w czasie badania pewna lekarka rozpoznała u mnie nowotwór nerki przestraszyłem się nie na żarty. Pojechałem do szpitala w sąsiednim powiecie i tam pan ordynator, (mam nadzieję, że nie będzie tego czytał) typowy „janusz z wąsem” położył mnie na leżance, wykonał USG i głośno pogratulował pani doktor, że zauważyła guz, który on by pewnie przeoczył. Następnie wziął mnie do gabinetu i poświęcił mi siedem minut czasu wysokiej jakości (kiedy trzy razy nie wchodziła pielęgniarka, a on siedem razy nie odbierał telefonu). A on wziął kartkę i długopis, „To jest księdza nerka, tu się umiejscowił guz, ja postaram się klasycznie wejść klinem i go wyciąć. Jeśli stwierdzimy śródoperacyjnie, że zmiana przekroczyła kielich, to wytniemy nerkę. Ma ksiądz prawo skonsultować się z kimkolwiek chce. Polecam tego i tamtego”. Niewiele myśląc pojechałem do dawnej Akademii Medycznej w Gdańsku. I tam przyjął mnie bardzo znany urolog. A że moja bratowa też jest lekarzem, to w wiernopoddańczych umizgach powołała się na egzaminy u profesora. Wchodzę, a tu siedzi taki niewzruszony majestat rozwalony na niegustownej, skórzanej kanapie. Nie wstał, nie podał mi chyba nawet ręki. Mówi: Proszę księdza, operowałem biskupa, prałata, tego i tamtego. Myślę sobie: „Chłopie, co mnie obchodzi kogo operowałeś?! Mnie interesuje moja nerka!” Pojechałem więc do innego specjalistycznego szpitala, gdzie zgodnie z zapowiedzią mojego „janusza" proponowano mi operację laparoskopową. „Proszę się nie godzić - mówił - ja to zrobię na otwarto i być może uratujemy nerkę, bo ona się jeszcze księdzu może przydać”. I miał w tym trochę racji. Kolejny znany chirurg nie wzbudził mojego zaufania, gdy opowiadając mi o zabiegu odebrał chyba z dwadzieścia telefonów. Wróciłem zatem do mojego pierwotnego wyboru i na szczęcie po zabiegu resekcji klinowej zachowałem nerkę. Aktualnie regularnie ją kontroluję, bo byłoby czymś idiotycznym zginąć od przerzutów czy wznowy z zaniedbanego raka nerki niż z porządnego glejaka IV stopnia. Jak coś się robi, trzeba to robić porządnie - nawet, jeśli chodzi o przekręcenie się.

    Żyjemy w czasach, kiedy to nie baba przychodzi do lekarza, ale świadczeniobiorczyni do świadczeniodawcy. Jak mówić, by pacjent zrozumiał? Jaką postawę przyjąć?

    Nie byłbym do końca przeciwny paternalizmowi w relacji lekarz-pacjent. Słowo pochodzi od łacińskix.jankaczkowski3.jpgego pater. Ojciec ma zawsze na uwadze dobro dziecka, więc akceptowalnym jest, jeśli w postawie paternalistycznej uznajemy godność osoby, którą traktujemy jak troszeczkę mniej świadomą. Lepiej jednakże (choć nie łatwiej), jeśli jest to postawa dialogiczna. Przy każdym spotkaniu z pacjentem lekarz musi w trzy sekundy ocenić, z kim ma do czynienia - ile jest w stanie przekazać, następnie - ile dana osoba zrozumiała. Tu polecam Państwu schować się za własną niekompetencję. Zejdźmy z tego medycznego piedestału, skracając dystans, czasem robiąc z siebie „pajaca”, Pytając: „Wie pani co, mam dzisiaj słabszy dzień, nie jestem pewien, czy dokładnie pani wszystko wyjaśniłem, czy może mógłbym coś doprecyzować.” Bo jak zapytamy tą prostą „babę”: „Czy wszystko Pani zrozumiała?”, to zazwyczaj odpowie: tak, a my nie dowiemy się, czego w praktyce nie zrozumiała. I może się okazać, że coś, co dla nas było jasne jak słońce, dla niej było kompletnie niezrozumiałe.

    Jakiego zaangażowania należy oczekiwać od pacjentów w procesie diagnostyczno-terapeutycznym? Nie mówimy tu o oczywistych zaleceniach jak przyjmowanie konkretnych leków czy wykonywanie badań, ale o współodpowiedzialność za własne zdrowie. Są dwie szkoły: jedni lekarze wszystko za pacjenta załatwiają i umawiają, inni ograniczają się do krótkiego zdania w zaleceniach i niejako zrzucają odpowiedzialność na pacjenta.

    Myślę, że najlepsza jest ta droga pośrednia. Żeby wskazać, że na przykład potrzebna jest konsultacja w poradni takiej a takiej, ale powiedzieć też po co.

    W czasach powszechnej edukacji zdarza się i to zbyt często, że do lekarza zgłasza się wykształcony pacjent z poważnym schorzeniem, które nie tyle bagatelizował, co próbował leczyć „alternatywnie”, samodzielnie lub pod okiem „pana Rysia” - znachora lub bioenergoterapeuty. Co jest w nas takiego, że łykamy tabletki, których składu nie znamy, a podważamy zalecenia oparte na sprawdzonej wiedzy medycznej?

    Nie chcę nikogo obrazić, ale jest pewien typ ludzi, którzy mają spiskowe teorie dziejów. To są tak zwani „pacjenci smoleńscy”. Otóż znamy te słynne teorie, jakoby firmy farmaceutyczne schowały przed światem cudowny lek na raka, tylko po to by zarobić na chemii, a wiadomo - chemia truje. Podważa się zaufanie do lekarzy, przemysłu farmaceutycznego - a ludzie postawieni pod ścianą zrobią wszystko. Etyczne świństwo. Jest to także efekt szwankowania przekazywania informacji miedzy lekarzami a pacjentami. Oczywiście - nie wyeliminujemy pewnego promila ludzi, którzy zawsze mentalnie odlecą w kosmos, tak jak nie wyeliminujemy zwolenników mgły smoleńskiej i wybuchów.  Ale zdroworozsądkowym argumentem, który często trafia do tych ludzi, a spotykam ich wielu w poradni paliatywnej, jest przykład: Steve Jobs. Miał dostęp do wszystkich możliwych terapii, jednak nie przeżył. Jest pełno książek typu „Ukryte terapie”, gdzie „pan Włodek spod Włodawy” odkrył jakiś wyjątkowy lek. Sam mógłbym stworzyć encyklopedię tych ukrytych pseudoterapii… Cieciorka w nogę, lewatywy z kawy (zawsze pytam jakiej: frappe czy z ekspresu), odrobaczanie i inne kretynizmy…

    Czas na temat trochę z innej beczki. Relacja lekarz - pacjent - rodzina. Są sytuacje, gdy bliscy pacjenta „chorując” razem z nim (a czasem i za niego), chcą go wyręczać w trudnych decyzjach. W mojej praktyce spotykam się niekiedy z sytuacjami, że chorujący rodzic oddaje dorosłemu dziecku prawo do decydowania o jego losie. Kiedy nadchodzi moment, że trzeba chorego pozostawić sam na sam z własną chorobą, by się z nią skonfrontował?

    Z bioetycznego punktu widzenia pacjent ma prawo się zrzec kompetencji na rzecz kogoś innego. Ale w każdej chwili może to zrzeczenie odwołać. Ale wtedy, kiedy rodzina mówi: „Tato, my wiemy co dla Ciebie lepsze”, to wtedy należy powiedzieć stop. Albo, gdy matka dorosłego chłopaka w hospicjum chorego na raka jądra mówi w liczbie mnogiej „Mieliśmy prześwietlenie, pojechaliśmy na badanie…” trzeba przekonywać: „Wiem, że pani z nim choruje, ale Michał ma autonomię, 25 xjk1.jpglat, dowód osobisty, dziewczynę. Przeszedł zabieg orchidektomii i to on to musi przeżyć. Pani jajka nie obcięto. Jeśli będzie chciał się napić piwa, to ja mu to umożliwię jako szef hospicjum. Przyjedzie do niego dziewczyna i nie interesuje mnie co on z nią robi w pokoju. Nie jestem talibem i strażnikiem moralności”. Sam też na pewnym etapie mojej choroby miałem problem z rodzicami. Po 20 latach bycia poza domem musiałem tam trafić i uczyliśmy się siebie na nowo. Widziałem ich starszych, nie do końca radzących sobie z moją chorobą i jej skutkami. Ale też musiałem uszanować ich prywatność. To jest pewien kompromis między pacjentem a jego najbliższymi. Dla mnie najbardziej przerażające jest to, gdy konającym pacjentom rodzina wmusza remedium sempiternum, czyli rosołek. “Zjedz rosołku, bo musisz być silny, bo musisz dostać chemię”. Wtedy ich przestrzegam, żeby tych ważnych dni (nie mówię, że ostatnich) nie zmarnowali na walkę nad talerzem i o jogurcik, tylko wykorzystali na bliskość, żeby robić rzeczy sensowne.

    Spędza ksiądz dużo czasu z osobami chorymi. To rodzaj powołania, nie każdy się do tego nadaje. Kto od kogo więcej otrzymuje: pacjent od lekarza czy lekarz od pacjenta hospicjum? Kto potrzebuje więcej czasu na tę naukę?

    Nie da się tego jednoznacznie oddzielić. Każdy pacjent jest inną historią, inną relacją, inną osobą. I od niektórych się wiele uczymy, a niektórzy od nas wiele dostają. Tak jak na przykład w hospicjach jest nadreprezentacja naszych braci meneli. Oczywiste - oni xjk3.jpgsą o wiele późnej diagnozowani. Boją się, że są nieubezpieczeni, piją na działkach i dopiero, kiedy padają na gębę ich kumple wzywają pogotowie. Po diagnozie w rejonowym szpitalu karetka odwozi ich do nas, my ubezpieczamy ich od razu (bo burmistrz czy wójt ma zawsze obowiązek ich ubezpieczyć) i wtedy stają się królami życia. Bo w końcu są umyci, w końcu mają obcięte pazury (podziwiam pielęgniarki, które sobie z tym radzą), w końcu trzy posiłki dziennie, czyste łóżko, telewizor, kącik piwosza i palacza. Bajka. Żyć nie umierać! Ale tam też się dzieją ciekawe sprawy. Oni, kiedy odzyskują część godności - takiej zwykłej, ludzkiej, zaczyna im się przypominać, że kiedyś mieli rodziny, dzieci, zaczynają wracać do relacji, które gdzieś zgubili. Tu dla mnie trudne zadanie - gdy proszą mnie, abym odszukał ich bliskich. Dzwonię i słyszę od syna lub córki, że ojciec był takim potworem, tak im zniszczył dzieciństwo - bo pił, bił, gwałcił matkę, siostrę, że nie chcą mieć z nim nic wspólnego. I mam dylemat: Czy ja mam prawo mu to powiedzieć tak wprost? Myślę, że nie. Gdy człowiek jest w stanie terminalnym, albo chwilę przed agonią, to nie mam prawa go dobijać tą informacją. Gdy dopytują, czy dzwoniłem, mówię im: “Tak, dzwoniłem. Pana rodzina wie, gdzie pan jest i jak pana odnaleźć”. To im daje do myślenia. Nie mam prawa moralnie zwalniać ich ze wszystkiego. To, że ktoś zachorował na nowotwór nie czyni go od razu wspaniałym i kochanym tatusiem.

    x.jankaczkowski2.jpgI na koniec. Proszę o dwie sytuacje z życia księdza jako pacjenta: Najlepsze i najgorsze spotkanie z lekarzem:

    Pierwsze doświadczenie to to, o którym opowiadałem wcześniej. Gdy doktor, zewnętrznie wyglądający jak „polski janusz” wzbudził we mnie największe zaufanie i do tej pory łączy nas jakaś forma przyjaźni.

    Najgorsza sytuacja: Młoda pani doktor w peozecie. Potrzebowałem skierowania do hospicjum domowego. Chciałem się do niej zapisać, bo nie miałem swojego lekarza rodzinnego. W przychodni rejonowej w Sopocie w okienku wskazuję na liście lekarzy wybrane nazwisko. Widzę przerażenie w oczach rejestratorek “Pani doktor będzie zła”. Siadam więc grzecznie w kolejce. Emerytki siedzą w gabinecie po 15 minut, a tuż przed moją kolejką pani doktor wychodzi. “Bardzo przepraszam, jeszcze ja jestem do Pani Doktor zapisany” - wstaję. “Nic podobnego. Ja Pana nie przyjmę!” Ale moja karta czekała na biurku. Usłyszałem ostentacyjne “Prsze!”, zatem wszedłem i stoję, żeby jej się trochę głupio zrobiło, ale nic, głowa w papierach. “Czy mogę usiąść?”- pytam. “Tak!” - odburknęła i zaczęła serię stand. pytań począwszy od numeru PESEL. “Pani Doktor - przerwałem jej - ja najmocniej Panią przepraszam, nie chcę zabierać Pani dużo czasu, bo wiem, że jest Pani zdenerwowana i zmęczona, poproszę tylko o skierowanie do hospicjum domowego” - i podsunąłem jej wypis z mojego szpitala, gdzie było napisane C71.9. Ona popatrzyła na papier, potem na mnie i zaczęły jej lecieć łzy…

    Profesjonalizm pod znakiem zapytania…

    Otóż to. A że przy wszystkim łzy mnie strasznie denerwują, to poprosiłem ją, by się opanowała, by nie płakała. „Na przyszłość - powiedziałem - proszę założyć, że ten ostatni w kolejce może potrzebować Pani najwięcej uwagi i czasu”. Myślę, że tę lekcję zapamiętała.

    Ale tak na koniec - przypomniała mi się jeszcze jedna pozytywna sytuacja. Pewien lekarz zachował się wobec mnie bardzo przyzwoicie, gdy po jakiejś dalekiej podróży, gdy przyjechałem na chemię jednodniową do Olsztyna, podskoczyło mi ciśnienie i nie chciało spaść. Zamknięto już właściwie Ośrodek Chemioterapii Jednodniowej i przeniesiono mnie piętro wyżej na Oddział, by obniżyć przed wlewem ciśnienie farmakologicznie. Pomału się udawało, a tam lekarz dyżurny grzecznie przyszedł do mnie, zagadywał, wygłupiał się i słuchał moich opowieści z mchu i paproci. I to było bardzo miłe.

    Jak można wspierać działalność Hospicjum im. św. Ojca Pio w Pucku?życie na pełnej petardzie.jpg

    Wszystkie informacje znajdą Państwo na stronie www.hospitium.org - zawsze mile widziany 1% podatku. I zapraszam wszystkich młodych lekarzy co roku pod koniec wakacji do Pucka na Areopag Etyczny. Jest to kurs przekazywania trudnych informacji organizowany z udziałem aktorów, wykładowców bioetyki, prawa (w tym roku kolejna, 9. już edycja), który jest połączony ze szkołą windsurfingu, dla odreagowania trudnych tematów na wysokim poziomie emocji.

    Bardzo dziękuję za rozmowę.

    Rozmawiał: Mateusz Malik, lekarz. Zdjęcia: Damian Kramski: http://www.damiankramski.com/




    Opinie użytkowników

    Rekomendowane komentarze



    Gość
    Ta zawartość jest zamknięta i nie można dodawać komentarzy.

×
×
  • Dodaj nową pozycję...

Powiadomienie o plikach cookie

By using this site, you agree to our Warunki użytkowania.